natręctwa vs. ale mam wywalone

 

Fajną mam czapkę?

Krążyłam dzisiaj wokół laptopa jak kot z pęcherzem. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, a słowa nie chciały układać się w zdania, tym bardziej w tekst. Dlatego wzięłam się za sprzątanie. Bywa, że przerwę w dostawie kreatywności przełamuję jakimś wysiłkiem fizycznym. Ale przez to, że chyba jako jedyna osoba na świecie nie sprzątałam przed świętami chcę nadrobić to chociaż przed sylwestrem, żeby w nowy rok nie wkraczać z kurzem i piachem.

Na pomysł z natręctwami wpadłam podczas sprzątania, tym razem nie dlatego, że pozwoliło mi to odciążyć głowę i zająć się czymś innym, ale dlatego, że właśnie podczas porządków dokuczają mi najbardziej.


NATRĘCTWA


Sprzątanie

Za każdym razem kiedy sprzątam dopada mnie jakaś zła energia. Jak chcę posprzątać jedną rzecz, tylko jedną, bo na więcej nie mam czasu, to zwala się na mnie jakaś lawina rzeczy do posprzątania, bo nagle widzę, że brudne jest wszystko. Dosłownie wszystko. Mój wzrok jest wtedy moim największym przeciwnikiem. To są zwykle takie rzeczy, o których Kuba nawet by nie pomyślał, że się brudzą. A najgorsze jest w tym wszystkim to, że ile bym nie sprzątała i tak zawsze uznam to sprzątanie za niedokończone. To robi się naprawdę uciążliwe, dlatego od takiego idiotycznego pedantyzmu mogę odpocząć tylko, gdy nie jestem u siebie.

Lej, byle równo

Zawsze na weselach wkurza mnie, kiedy kelner albo kelnerka nonszalancko wlewają szampana do kieliszków. Tak, że w jednym jest tyle co kot napłakał, a w drugim po sam czubek. Drażni mnie to okrutnie. Ja wiem, że nalanie stu kieliszków szampana po równo jest wyczynem, ale gdyby tylko była taka możliwość chętnie podjęłabym się tego wyzwania. Wszelkie płyny (zwłaszcza alkoholowe) rozlewam ja i muszą być po równo inaczej oszaleję.


Inaczej nie zasnę

Musi być ciemno, zimno i cicho inaczej nie zmrużę oka. Sen mam czujny jak pies dlatego bez opaski na oczy, stoperów i zasłon zaciemniających nie zasnę, nie zasnę też przy włączonym kaloryferze. Oprócz kaloryferów w łazience reszta mogłaby dla mnie nie istnieć, bo zdecydowanie wolę ubrać na siebie milion warstw niż mieć w mieszkaniu suche powietrze. Mam też wrodzony radar, który informuje mnie czy ktoś zamknął w nocy okno. Jeśli tak, budzę się w nocy z potwornym bólem głowy, podchodzę do okna i zawsze okazuje się, że było zamknięte. Zawsze.


Stop mieszającemu się jedzeniu

Nie znoszę jedzenia, które miesza się na talerzu. Sos, który powoli wpływa do surówki – matko kochana. To samo przeżywam kiedy ktoś kładzie mi lody na szarlotkę a nie obok. Choćby nie wiem co staram się robić na talerzu zwarte, porozdzielane kupki, a jedząc muszę mieć wszystkiego po równo. Czasem zwykłe jedzenie obiadu zamienia się u mnie w starannie opracowaną strategię.


Rogi w kołdrze i zasłony

Rogi poszewek muszą idealnie łączyć się z rogami poduszki i kołdry inaczej czuję wyraźny dyskomfort. Muszą być idealnie włożone – emigracji kołdry z poszewki mówię stanowcze nie. Z kolei zasłony muszę idealnie składać się w całość, nie może być żadnej szpary, żadnego prześwitu.


Okładki

To natręctwo jest ze mną chyba najdłużej. Odkąd kupowałam pierwsze zeszyty w przedszkolu zwracałam uwagę na jakość okładek. Żadnych zgięć, rysek czy zadrapań. Inaczej nawet nie ma sensu w takim zeszycie notować. To samo jest z książkami. Kuba na święta dał mi książkę, o której marzyłam od dawna, a której od wielu lat bezskutecznie szukałam. Niestety najwyraźniej nie była doceniona tak jak na to zasługuje. Swoją drogą muszę Wam kiedyś o niej opowiedzieć, bo jest to jedna z moich topowych książek ever. I wiecie na co zwróciłam uwagę jako pierwsze? Oczywiście zaraz po euforii, że to ta książka – że na okładce jest odgniecenie.


Tylko Times new roman

Kiedy zaczynam pisać tekst, nieważne czy odpalam edytor w pośpiechu, żeby myśl mi nie uciekła, zawsze najpierw muszę zmienić czcionkę na Times new roman, ustawić rozmiar 12 i wyjustowanie. W Calibri nie napiszę nic.


Więcej o natręctwach nie powiem, bo patrząc na to co napisałam, to i tak stawia mnie to w nienajlepszym świetle. Wiele rzeczy, których wiem że nie uda mi się zrobić idealnie budzi we mnie grozę i niebezpieczeństwo lawiny natręctw. Teraz dla równowagi powiem Wam dla równowagi na co mam ekstremalnie wywalone.


ALE MAM WYWALONE


Spacery z Fibi/wyjście do sklepu

Mogę wyjść z domu w czymkolwiek, w piżamie albo dresie, który pamięta więcej niż ja sama, jest mi to naprawdę obojętnie. Pamiętam jak Kuba truł mi nad uchem, żebym poszła z nim na wieczorny spacer z Fibi, bo nie chciało mu się iść samemu. Ubrałam co miałam pod ręką, (żałuję, że nie mam zdjęcia tej stylizacji, chociaż może uda mi się ją odtworzyć, bo nie oszukujmy się, skomplikowana nie była) Kuba popatrzył na mnie od góry do dołu, westchnął i powiedział – dobra sam pójdę.


Powszechnie obowiązujące normy społeczne

Ludzie często sami, na własne życzenie wpadają w pułapkę – to wolno, a tego nie. Jak święta to biały obrus, jak rodzina to trzeba kochać, jak ślub to wesele, jak małżeństwo to dzieci. Ja stawiam jawny opór takiemu narzucaniu, choć potrafię się dostosować jeśli argumenty uznam za przekonujące. Podobne zdanie mam na temat ubioru, kiedy strój trzeba koniecznie dostosować do okazji. Jak wyjdę w piżamie do sklepu to dziwnie, a jak założę cekinową sukienkę po domu, to też. Czemu? Krzywdy nikomu nie robię. Takie samo zdanie mam w kwestii noszenia stanika.


Rzeczy, w które nie wierzę albo jedzenie

Rzeczy, w które nie wierzę mogę zrobić na odwal się albo wcale. Na przykład wypracowania w szkole albo chodzenie do niej skoro nic ciekawego się nie działo. Takie samo podejście mam do prezentacji, których nikt nie słucha. W temacie jedzenia jestem taka sama. Mogę zjeść cokolwiek, ja głód raczej zabijam niż degustuje. Z kolei toblerone jem jak kartofle. Na raz.

Tym sposobem dobrnęliście do ostatniego tekstu w tym roku. Dziękuję za każdą sekundę poświęconą na czytanie tego co piszę <3

 

 

 

 

słonik niepodobny do słonia

 

źródło zdjęcia

Opowiem Ci dzisiaj historię o tym dlaczego ten blog powstał i jaki związek ma z tym słonik zupełnie do słonia niepodobny.

Wydaje mi się, że piszę mniej więcej 18 lat, bo najstarsze, archiwalne teksty, do których udało mi się dotrzeć wyszły spod pióra Honoratki lat 7 albo 8. Ostatnio znalazłam moje pamiętniki z okresu dziecięcego i trafiłam na opowiadanie o słoniku zupełnie niepodobnym do słonia, który napisałam na podstawie snu. Kolejnym literackim arcydziełem był wiersz o obłoczku. Trochę brakuje w nim puenty bo pióro miałam jeszcze wtedy dosyć ciężkie, ale i tak jestem z siebie dumna. Szczerze mówiąc byłam przekonana, że mój pierwszy wiersz powstał o wiele później. Swoją drogą może podzielę się kiedyś kilkoma fragmentami moich młodzieńczych zapisków, bo nie ukrywam, że bywało w tych pamiętniczkach naprawdę wesoło.

W wieku nastoletnim postanowiłam przenieść się do internetu i założyłam swojego pierwszego bloga. To był czas, kiedy większość blogów, a właściwie wszystkie, do których udało mi się dotrzeć, były poświęcone kosmetycznym recenzjom, makijażom albo pokazywaniem swoich stylizacji. Wtedy myślałam, że właśnie na tym opiera się idea blogowania. W temacie makijaży za wiele do zaoferowania nigdy nie miałam, na pokazywanie stylizacji nigdy bym się nie odważyła, więc metodą eliminacji uznałam, że najłatwiej będzie pisać o kosmetykach. I tak siedziałam dłuższą chwilę patrząc się na ten krem, o którym nie miałam zupełnie nic do powiedzenia, i kiedy ta chwila stała się na tyle długa, że aż nużąca dałam sobie spokój. Na tym blogu nie dotarłam nawet do etapu pierwszego wpisu, bo jeszcze zanim do tego doszło uznałam, że to zupełnie nie dla mnie. 

A potem dotarło do mnie, że lubię pisać. Tak po prostu. Jakoś na przełomie gimnazjum i liceum. Równocześnie odkryłam, że na blogu można pisać też teksty prawdziwe, literackie, o życiu, o sobie, o czym się chce. To było jak eureka. I właśnie takie blogi lubię czytać najbardziej. Wcześniej serio myślałam, że trzeba o tych kosmetykach pisać. Wtedy powstał blog numer dwa, który śmiało można nazwać blogiem beta. Założony trochę z ciekawości i trochę ze wstydem. Okres ten zbiegł się jednak z ,,czasem mroku”, mam nadzieję, że wiesz o czym mówię. Chyba każdy coś takiego przechodził, najkrócej można to streścić tak – Świat jest zły, a Twoje życie jeszcze gorsze. Pisałam wtedy anonimowo, bo było to dla mnie nie do pomyślenia, że ktoś mógłby się o tym dowiedzieć. Teksty wesołe nie były, jednak mimo to miały niewielkie grono czytelników, którzy podzielali mój sposób patrzenia na świat. Niestety dosyć szybko to porzuciłam, kiedy okazało się, że pisanie tylko smutnych tekstów źle robi na głowę, a nic wesołego wtedy napisać nie potrafiłam.

Ten blog jest trzeci, ale wiesz jak to się mówi – do trzech razy sztuka, no nie? Założenie czegoś pod prawdziwym nazwiskiem wiąże się zawsze z natarczywą myślą z tyłu głowy – co ludzie powiedzą. Pisanie to moim zdaniem najdelikatniejsze warstwy człowieka jest to też coś na czym najbardziej mi zależy. Dlatego kiedy na początku istnienia tego miejsca ktoś w towarzystwie zadawał mi pytanie związane z którymś z moich tekstów i czułam na sobie kilka par oczu zachowywałam się jak mimoza wstydliwa, której ktoś nagle dotknął. W ciągu czterech lat, kiedy ten blog istnieje miałam zrywy wiary w siebie i w to co robię, ale to szybko wygasało. Wcześniej trochę inaczej podchodziłam do pisania tekstów. Czekałam aż słowa spadną na mnie z nieba i ułożą się w coś zajebiście dobrego, a ja to po prostu zapiszę. Jednak odkąd zaczęłam pisać systematycznie (piszę codziennie) okazało się, że to niesamowicie pobudza kreatywność. Jestem też odpowiedzialna za wypisywane kartek, życzeń i redagowanie maili czy wiadomości moich najbliższych. Teraz wystarczy kilka słów, na których udaje mi się zbudować historię.

Jeśli miałabym wymienić zalety jakie daje blogowanie/pisanie na pewno zaczęłabym od tego, że pozwala to uporządkować myśli, a dzięki temu można odciążyć głowę od ich natłoku. Pomaga również zbudować pewność siebie i odwagę, a przez to ma się bardziej wywalone. Jeśli ten tekst czyta teraz osoba, która zastanawia się nad stworzeniem własnego miejsca w sieci, to nie zastanawiaj się tylko to zrób. Mówię Ci, warto.

 

raz na wozie raz pod wozem

 


Czasem są takie dni, gdy chcę się uśmiechnąć, ale zamiast tego udaje mi się tylko rozpłakać. Chcę spać po kilkanaście godzin, a gdy się obudzę czuję wstręt do rzeczywistości, choć bywa, że i do samej siebie. Zamiast wschodów jest bezustanny zachód. Nawet słońce ma czasem dość.

Dzwoni budzik, a ja udaję, że życie mnie dzisiaj nie dotyczy. Wciąż dzwoni, dzwoni jakby w środku nocy. Czuję się jakbym jechała na polowanie albo na ryby, a idę po prostu z psem na spacer. Odsłaniam okno, a za nim nie ma nic. Ktoś ukradł świat. Wychodzę z domu. Leje. Pies patrzy się na mnie, ja na psa i tak stoimy przez chwile zanim spadną na nas pierwsze krople deszczu. Idziemy jednak dzielnie, pies zaczyna nerwowo wytuptywać okrąg w resztkach zielonej trawy. Spokój zostaje zburzony, okazuje się, że zapomniałam woreczków, żeby zutylizować odpad. Boję się jednak odejść, żeby po nie wrócić, bo zaraz ktoś z okna zrobi mi zdjęcie. A następnie w formie listu gończego wstawi na osiedlową grupę skarg i zażaleń, nim ponownie zdążę dojść na miejsce. Współczesne osiedla są jak brukowiec a mieszkańcy jak paparazzi. Z drugiej strony jest to jedyne miejsce, w którym mogę poczuć się jak celebrytka, więc doceniam wszelkie zainteresowanie.

Zachęcona teorią pozytywnego myślenia staram się szukać plusów, chociaż łatwo nie jest, dlatego równocześnie myślę o dwóch rzeczach na raz. Myślę o tym, że fajnie, że pada, i że to nic, że w grudniu. Bo właśnie taka pogoda kojarzy mi się z wakacjami, nad polskim morzem. Kiedy ubrana w ten sam polar co teraz spaceruję po plaży w wietrze, z włosami przyklejonymi do pomadki, a gofr wpada mi w piach. Ale fajnie. A moje alter ego myśli sobie, że gdybym była celebrytką, to jechałabym właśnie swoim najnowszym mercedesem na paznokcie i rzęsy. Zamiast tego wygrzebuję liśćmi i patykami gorącą kupę psa, która paruje tak, że i okulary mam zaparowane. Zaczynam żałować, że celebrytką jednak nie jestem, bo po rzęsach i paznokciach wypiłabym koktajl, wart tyle co zakupy dla trzyosobowej rodziny, z natural mojo. Przez to, że nie jestem, łykam tylko tran, o którym nawet nie trzeba pamiętać żeby go brać, bo jeśli nie odbija mi się rybą, to znaczy, że zapomniałam.

No ale idę z tą psią kupą trzymając ją między dwoma patykami, choć naprawdę nie wiem jak to zrobiłam. Trochę mnie to dziwi, bo suszi nigdy pałeczkami nie jadłam. Kupę postanawiam wyrzucić do kosza, kupa wypada, więc schylam się, a na śmietniku widzę wielki napis – ANAL. I tak sobie myślę – racja – bo dzisiaj jakoś tak wszystko jest do dupy.

 

 

 

przy wigilijnym stole


Obraz świąt, który przedstawiany jest w mediach napawa optymizmem i pomaga wczuć się w magiczną aurę ostatnich dni roku. Jednak nie zawsze święta upływają w miłej atmosferze. Życie to nie reklama Apartu. Jest też druga strona medalu, ta ciemna.

pocisk wymierzony prosto w uczucia

Pocisk to pytanie albo osąd.

Pocisk zwykle wymierzony jest w obecności świadków.

Pociski w najlżejszej formie są po prostu niedelikatne. Jednak mogą być również intymne, agresywne, przykre.

Celem takiego pocisku są niestety głównie młode osoby, które zaczynają dorosłe życie i dopiero w tym temacie raczkują. Dla niektórych, zadawanie niedelikatnych, prowokujących pytań jest potrzebą niemalże fizjologiczną. Jakby mogło stać im się coś złego, gdyby tego nie zrobili. Najbardziej popularną grupą osób, która traktuje takie pytania jak fajną grę towarzyską, bez której świąt, by chyba po prostu nie było są ciotki/wujkowie. Niestety zdarza się, że dziadkowie i rodzice też lubią w nią grać. Albo ktoś zupełnie przypadkowy, kto uważa, że jego zdanie jest jakoś szczególnie istotne.

kiedy dzieci?

Takie pytania trzeba zadać bez ogródek z grubej rury, najlepiej przy świadkach, tak żeby każdy opluł się jedzeniem. Czasem rzeczywiście są to pytania, a czasem po prostu zwyczajne oznajmienie, że dzieci powinniście mieć TERAZ. Mnie nikt nigdy nie zapytał o to wprost, moja rodzina szanuje moje wybory, ale takie pytania dotyczące mnie też padały. Tylko nie wprost, a na przykład podczas mojej nieobecności. I naprawdę żałuję, że ani razu mnie przy tym nie było, bo chętnie bym na nie odpowiedziała. W taki sposób, że takie pytanie więcej by się po prostu nie pojawiło. I może rzeczywiście kogoś to nie rusza, może ktoś potrafi odpowiedzieć na to pytanie z uśmiechem na ustach nie widząc w tym nic złego. Potrafię to zrozumieć. Tylko, że może nie wszyscy chcą mieć dzieci, nie wszyscy też je lubią (tak też można, naprawdę). Ale naprawdę całym sercem współczuję kobietom, które mają problemy z zajściem w ciążę, a bardzo by chciały albo takie, które poroniły i nie mają ochoty mówić o tym całemu światu. Albo po prostu nie mają ochoty relacjonować całej rodzinie jak idą starania o dziecko, bo to serio nie ich sprawa.

Oprócz tego szlagieru jakim jest uprzejme przypomnienie o tym, że trzeba mieć dzieci, są niestety jeszcze inne pytania. Kolejnymi z nich są – Czemu jesteś sama/czemu nikogo nie masz/nie możesz sobie kogoś znaleźć? Co w takiej sytuacji zrobić? Jak osoby, które zadają takie pytania myślą, że ludzie łączą się w pary? Że wystarczy wyjść z domu zobaczyć kogoś na ulicy i zapytać – hej, będziemy razem? I to koniec? Potem szybki ślub i dzieci, które najlepiej rodzić, aż do menopauzy? Słyszałam wiele takich opowieści. Znalezienie kogoś z kim będzie można iść przez świat, pokonywać trudy codzienności, a przy tym przyjaźnić się i kochać jest trudne. Wydaje mi się jednak, że lepiej poszukać dokładnie niż wiązać się z byle kim, bo to akurat jest banalnie proste. Chyba każdy wie czym jest tinder. Osoby, które słyszą takie pytania mogą chcieć być same albo wręcz przeciwnie. A jeśli nie chcą, to można takimi słowami sprawić komuś niemałą przykrość. Osoby samotne łatwo jest skrzywdzić. A przypominanie im o tym, że są same i obarczanie ich za to winą jest okrucieństwem.

Takich pytań jest mnóstwo. Kolejnym, które przychodzi mi do głowy jest temat ślubu, zaczynający się od kwestii zaręczyn. No to kiedy te zaręczyny? Może nie jestem babcią wierzbą, ale coś tam o życiu wiem, jestem też zadowolona ze swojej inteligencji emocjonalnej. A może jestem po prostu zbyt nowoczesna i uważam, że to są sprawy, na które nie warto naciskać. Presja, którą potrafi wytworzyć sukcesywne zadawanie pytań na tak ważne tematy może przyczynić się potem do podejmowania błędnych decyzji. Może być tak, że takie pytania przerodzą się w presję, formę nieumyślnej manipulacji, a tym też można wyrządzić krzywdę. Jeśli zaręczonym już się jest, to pytania oczywiście nie ustają, bo ślub. Kiedy poznaliśmy się z Kubą mieliśmy po 20 lat, pytania o ślub pojawiły się zaledwie po kilku miesiącach. Ale wiadomo jak jest ze ślubami, jak ślub to wesele, a wesele jest drogim przedsięwzięciem. Czy ktoś w wieku 20 lat, studiując i wynajmując skromny pokoik ma kilkadziesiąt tysięcy, żeby przehulać je na jednodniowy melanż? Wydaje mi się, że nie.

U mnie najdotkliwszą kwestią, poruszaną najczęściej, przez osoby zupełnie do tego nieupoważnione jest kwestia wagi. Tych nie lubię najbardziej. Zawsze okazuje się bowiem, że jestem nie taka jak trzeba. Albo przytyłam albo jestem za chuda. A jeśli jestem za chuda, to zawsze warto dodać, że na pewno mam anoreksję, prawda? Nie można być szczupłym tak po prostu, trzeba koniecznie mieć problemy z odżywianiem. Publiczne osądzanie kogoś o zaburzenia psychiczne wydaje mi jednak się dużym nietaktem. Dodatkowym minusem bycia chudym jest to, że raz na jakiś czas ktoś powie ci coś takiego – z taką wagą nie będziesz mogła mieć dzieci, albo, masz za wąskie biodra, żeby móc rodzić dzieci.

Bezustannie zastanawia mnie czemu niektóre osoby notorycznie nadużywają takich ciosów poniżej pasa. Zadają je przecież dorośli, często wykształceni ludzie, mający własne rodziny i dzieci. Takie osoby zwykle zadają te pytania osobom młodszym od siebie. Najwyraźniej różnica kilku, kilkunastu, czy kilkudziesięciu lat sprawia, że te osoby czują się zobligowane do takich zachowań. Nie wiem czy wynika to z braku empatii, frustracji, bezmyślności, czy czegokolwiek innego. Zastanawiam się tylko  jaki chcą osiągnąć cel. Nie ma jednak sytuacji, w której takie zachowania byłyby uzasadnione, nawet jeśli łączą was więzy krwi. Dorosłość jest trudna, może lepiej te osoby po prostu wspierać?

 i co teraz?

Nie będę kilkunastu czy kilkudziesięciu osobom opowiadać jak u mnie z płodnością i rozmnażaniem. Nie będę też opowiadać o mojej wadze i tym jak chce żyć. Nie i już. Pamiętam, kiedy mama mojego ówczesnego chłopaka powiedziała, że może porozmawia z nim, żeby pospieszył się z zaręczynami. Zdębiałam, ale poprosiłam ją, żeby tego nie robiła. Nie dlatego, że tego nie chciałam, ale dlatego, że chciałam mieć pewność, że chce spędzić ze mną resztę życia, że to jego decyzja i potrzeba, i że robi to dlatego, że tak podpowiada mu serce, a nie rodzina.

Przy okazji chciałabym oficjalnie poinformować wszystkich, że jeśli usłyszę, któreś z wymienionych wyżej pytań, skierowanych do mnie, bądź do bliskiej mi osoby i to pytanie sprawi przykrość, mi albo jej, to będę nieprzyjemna. Mimo to, nie neguję tego, że czasami warto szczerze porozmawiać na trudniejsze tematy, ale na pewno nie kiedy wszystkie oczy skierowane są na ciebie, na pewno nie przy tylu świadkach. Delikatnym sprawom należy się szacunek. Tutaj zacytuję fragment mojego ostatniego wpisu - Wciąż nie spełniamy czyichś wymagań. Wcale nie dlatego, że jesteśmy przeciętni. Zawsze jesteśmy jacyś za bardzo albo za mało. Robimy coś czego nie powinniśmy albo nie robimy czegoś co powinniśmy zrobić. Krążą nad nami czyjeś opinie, jak sępy, strach utrudnia decyzyjność.

A wszystkim osobom, które usłyszą takie pytania od ,,bliskich” chciałabym powiedzieć, że jestem pewna, że znajdziecie na nie błyskotliwe, cięte riposty, dzięki którym już nigdy takich pytań nie usłyszycie. Bo skoro starsze osoby mogą wytykać pewne sprawy, to czemu młodsze nie mogą? 

 

 

on zobaczył ją pierwszy


Nieświadomie mijała go setki razy. Wystarczyło jedno zbyt długie spojrzenie, jeden uśmiech, który ją urzekł, żeby już nigdy nie przeszła obok niego z obojętnością. Od tamtej pory wzrok stał się najczulszym zmysłem, teraz i ona wypatrywała go z tłumu. Zawsze w nocy otulali się myślami, że gdzieś ktoś jest, że coś może się stać.

Wieczór dobiegał końca, zaczynała się noc, niebo zupełnie zgasło, a księżyc przejął wartę od słońca. Dopiła herbatę, zamknęła książkę i położyła głowę na poduszce. Była pełnia, zasypiała myśląc właśnie o tym, zawsze miała wtedy mnóstwo snów, dotkliwie realistycznych. Zasnęła. We śnie dzieją się niesamowite rzeczy. Tym razem przyśnił jej się właśnie on, przyśnili jej się oboje, razem. Czasem przez to co dzieje się w nocy inaczej patrzymy na dzień. Poczuła jakby go znała i w pewnym sensie zaczęła tęsknić. W pewnym sensie obudziła się inna niż wczoraj.

Od kilku tygodni zaczęła pisać dziennik, prywatny strumień świadomości wystukany rytmem klawiatury. Tuż po przebudzeniu. Ktoś powiedział jej, że to pomaga, że daje ulgę. Dzisiejsza notatka brzmiała tak

Czasem myślę, że szczęście i ja zmierzamy w dwóch różnych kierunkach. Zawsze się mijamy. Cały czas myślimy o przyszłości i rozpamiętujemy przeszłość. Nie mamy czasu na teraźniejszość. Jakby to był najmniej istotny element linii czasu. Boimy się, nie podobamy się sobie, zawsze jest jakaś przeszkoda. Wciąż nie spełniamy czyichś wymagań. Wcale nie dlatego, że jesteśmy przeciętni. Zawsze jesteśmy jacyś za bardzo albo za mało. Robimy coś czego nie powinniśmy albo nie robimy czegoś co powinniśmy zrobić. Krążą nad nami czyjeś opinie, jak sępy, strach utrudnia decyzyjność.

Jest mi permanentnie źle. Przez chwilę myślałam, że jest lepiej ale szybko okazało się, że się myliłam. Po prostu nauczyłam się tego nie pokazywać, aż sama w to uwierzyłam.

Na razie widzieli się tylko kilka razy. Zbyt mało, by poruszyć Ziemię, ale w sam raz, by poruszyć ich własne światy. Nie znają się, ale myślą o sobie tak dużo, że zdążyli już stworzyć swoje wzajemne kopie. Mają w nich najgładsze skóry, najbardziej błyszczące oczy i setki wspólnych wspomnień. Mają uroczy domek, w którym pali się różowe światło oraz psa Teodora i wszyscy im tego psa zazdroszczą. U nich zawsze świeci słońce. W pewnym momencie przychodzi po nich frustracja, łapie za ręce i ciągnie do prawdziwego życia. Ulegają znów nie dając sobie szansy.

Ona czekała. Chciała się w końcu przekonać, czy ta skóra jest naprawdę taka gładka. Czy sierpniowe pole, na którym zaczyna rosnąć nawłoć rozczula go tak samo jak ją. Zastanawiała się czy miał wiele kobiet i dlaczego jest sam. Musiała kupić nowy dziennik. On czekał.

Potem ktoś się pojawił. Nie miał tak miękkiej skóry jak w jej wyidealizowanym portrecie. Oczy też wydawały się mniej błyszczące, ale były piękne, dostrzegła w nich coś ważnego. Urzekło ją to, że był naprawdę, że był prawdziwy. Mówiła do niego, a on słuchał, potrzebowała go, a on przy niej był. Płakała, on przytulał ją tak, że zapominała się w jego zapachu, a problemy znikały.  W końcu oddała mu całe swoje życie. Cały dorobek prób i błędów, marzeń i porażek. Nie musiała już udawać szczęścia.

Stało się to nagle. Szczęście zaczęło walczyć z frustracją i wyszło z tej walki ze złotym medalem. Myślała o nim, ale coraz rzadziej. I gdy przestała zupełnie, znów się pojawił. Poruszył jej świat, nie mogła zapobiec trzęsieniu. Popatrzyła na usta, których tak pragnęła, i na które tak czekała. Dotknęła ich, ale dawno przestała już czekać.

 

na lekcji polskiego

 

źródło zdjęcia

Moje stanowisko związane z językiem polskim, rozumianym jako przedmiot w szkole, jest takie, że jestem za anarchią

,,(…) nie mam nawet zbliżonego pojęcia o literaturze ojczystej. Przypuszczam, iż zawdzięczam to nauczycielom polskiego, którzy dręczyli mnie zawsze klasycznym pytaniem ,,Co poeta miał na myśli”; wstrętu do czytania Pana Tadeusza nie mogę przemóc nawet i dziś. Nauczanie literatury w szkole powinno być karane kryminałem”.  

Marek Hłasko Piękni dwudziestoletni

Po tym cytacie mogłabym zakończyć ten tekst, bo geniusz miał rację, i to ponadczasową. Jednak nie po to prowadzę bloga, żeby cytować wyłącznie innych.

pisanie vs język polski

Potrzeba pisania kiełkowała we mnie od zawsze, choć teraz, zamiast kiełkować wylewa się i to bardzo obficie. Jednak czytając mój pamiętnik sprzed 16 lat, kiedy pisałam o tym, że jadę do Reala albo, że nienawidzę wszystkich oprócz Ali – jedynej bezinteresownej, myślę, że nie każdy mógł domyślić się, że coś z tego będzie. Niestety rzadko dzieje się tak, że jak człowiek ma jakąś pasję, to reszta świata po prostu go do tego motywuje i zachęca. U mnie największą przeszkodą, przeszkodą dużego kalibru, był język polski w szkole.

po co ci to

Pamiętam nauczycielkę, która uważała, że polski w szkołach to najwyższy poziom sztuki. Polonistka zaś, jest artystką nad artystkami, której nikt nie zdoła dorównać. Oraz taką, która uważała, że jesteśmy bandą matołów, która nie potrafi zrobić absolutnie nic oprócz gapienia się w telefon. Nawet nie zliczę ile godzin zmarnowałam tylko po to, żeby słuchać jak ktoś hurtem obraża 30 osób. Smutno mi, bo te cenne chwile mojego życia, odebrał mi ktoś zupełnie niekompetentny. Mogłam ten czas lepiej wykorzystać, nawet dłubanie w nosie byłoby lepszym zajęciem. Dla osoby, która naprawdę lubi czytać książki i pisać teksty to prawdziwa tragedia. Tragedia, bo to tak jakby lubiło się biegać a ktoś związałby wam obie nogi. Nigdy nie oczekiwałam, że szkoła pomoże mi rozwijać to co kocham, bo to w żadnym wypadku nie jest miejsce od tego. Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, kiedy usłyszałam od nauczyciela – po co ci to?. Nawet wspomnienie boli.

polski bawi i uczy

Czytanie lektur w szkole średniej, to czytanie głównie po to, żeby zapamiętać z książki jak najwięcej nieistotnych szczegółów, bo właśnie dzięki temu nauczycielki weryfikowały czy dana książka została rzeczywiście przeczytana. Nie wiem kto czyta w ten sposób książki oprócz osób, które muszą, ale jeśli ma to na celu obrzydzić literaturę i wyprodukować kolejne pokolenia statystycznych Polaków nieczytających książek, to to chyba dobry trop. Żeby tego uniknąć lektury przeczytałam hurtem dopiero przed maturą. Podobny smutek czuję myśląc o wszelkich pracach pisemnych.

Jeśli praca ma odpowiadać kluczowi rozwiązań, to musi być brzydka niczym noc listopadowa i okropna jak wiosenne roztopy. Z grubsza rzecz biorąc, trzeba swoje wypracowanie rozdynić, tezy roztrąbić, wnioski podwoić

Artystyczna katastrofa i literacka miernota to wzór pracy szkolnej. Jak ktoś nie umie pisać przeciętnie i typowo, ma problem.

Znakomite wypracowania uczniowskie, oceniane na maksimum punktów, zaczynają się od banałów i żywią się oczywistościami. Od początku do końca odsłaniają rzeczy znane i z wielkim hukiem wyważają otwarte drzwi

Praca musi sprawiać wrażenie, jakby wyszła spod pióra półinteligenta, osoby bez własnej tożsamości. 

Cytaty pochodzą z tekstu Dariusza Chętkowskiego, zatytułowanego Maturalny Frakenstein

Nie zliczę nawet ile razy praca napisana samodzielnie była oceniona gorzej w porównaniu do prac napisanych dzięki takim stronom jak ściąga pl. Bawienie się synonimami, zmiana szyku zdań i mówienie cały czas tego samego, ale innymi słowami naprawdę wystarczają, żeby dostać dobrą ocenę z polskiego. Tam nie ma sensu się wysilać, bo nikt tego nie doceni. Język polski a pisanie to dwie zupełnie rozbieżne rzeczy. Myślenie tutaj wręcz przeszkadza, jest zupełnie niewskazane. Dla mnie szkoła to głównie zmarnowany czas. Z każdym kolejnym dniem czułam, że pozwalam zupełnie przypadkowym osobom bezpowrotnie zabrać istotny fragment mojego życia.

obiecanki cacanki

Przygotowując ten wpis zadałam sobie trud przeczytania podstawy programowej z języka polskiego dla szkół średnich. Jest to kolejny tekst, zaraz po spisie zabaw oczepinowych i harmonogramie wesela, który najpierw mnie rozbawił, a gdy zdałam sobie sprawę z tego, że tak wygląda rzeczywistość, wyraźnie mnie zasmucił. Znajdziecie tam między innymi to, że w szkołach naucza się twórczego pisania, a także samodzielnej interpretacji rożnego rodzaju treści, a język polski otwiera możliwości oraz sprzyja realizacji własnych zainteresowań i ambicji. Jednym z założeń tego przedmiotu jest to, że ,,uczeń pogłębia refleksję nad człowiekiem, życiem i kulturą, kształci sprawność myślenia, wyobraźni (…) oraz w pełni świadomie i celowo tworzy własne [teksty]”. Z ciekawostek, dodam, że słowo kreatywność oraz wszelkie pochodne tego słowa zostały użyte aż 18 razy, natomiast samodzielnie (i pochodne) aż 26. 

Do dziś śni mi się po nocach jedna taka sytuacja, żywcem wzięta z lekcji polskiego. Pani pyta – jak waszym zdaniem można zinterpretować ten wiersz. Uczeń zgłasza się, odpowiada i prezentuje własne zdanie. Pani mówi – źle.

Morał jest z tego taki, że w szkole nie chodzi o to, żeby myśleć, mieć własne zdanie i ćwiczyć kreatywność. W szkole chodzi o to, żeby wszyscy byli kopiami na wzór stworzony według jakiegoś przypadkowego człowieka, który uznał, że ma być tak i koniec. To strasznie smutne. 

Na koniec jeszcze kilka cytatów o maturze z polskiego, z tego samego tekstu co wcześniejsze cytaty Maturalny Frankenstein

Łatwizna środków i celów pozwala egzaminatorowi szybko sprawdzić dany tekst. Tu są tezy, tu jest dowód, argumentacja i wnioski. Nic nie zostało ukryte, wszystko leży jak na dłoni. Można zaznaczać i przyznawać punkty. Łatwo się pisało, jeszcze łatwiej się sprawdza. Wszystko musi być banalnie proste.

Rzemiosło maturalne to pisanie pod klucz. To rodzaj literackiego prymitywizmu – trzeba wyrażać się tak, aby tekst był zrozumiały dla każdego

liczy się bowiem klucz i typowe, podobne dla całej Polski, opracowanie zadanego fragmentu lektury. Dlatego trzeba pisać językiem maksymalnie poprawnym i jednocześnie durnym jak prosię w deszcz, a tezy i wnioski przedstawić jak najbardziej typowe – takie jak wszyscy.

Praca maturalna nie może rządzić się prawami oryginalności i wyjątkowości. W tej dziedzinie trzeba iść wyznaczoną i dawno przetartą ścieżką. O tym, która to ścieżka, zadecydowali twórcy matury, nie ty. Bądź wierny poloniście, który tłumaczył to tysiące razy na lekcjach. To nic, że te zasady cię tłamsiły, że degenerowały twój umysł i pozbawiały weny twórczej. Tak właśnie ma być – szablonowo i nudno. Uczyłeś się pacyfikować tekst literacki i pisać na tej podstawie kompromitujące intelekt wypracowanie, więc teraz nie wysilaj się na bunt. Złudne nadzieje, że ktoś doceni twoje nowatorskie podejście do literatury.

Nie błyskotliwość umysłu prowadzą do sukcesu na maturze, lecz umiejętność pójścia z prądem. Dla człowieka utalentowanego moment egzaminu to chwila wyjątkowo okrutna. Na temat własnych odczuć i zdolności trzeba milczeć jak grób. 

Nie chodzi mi o to, żeby skrytykować hurtem wszystkie szkoły i wszystkich nauczycieli, tak jak to wyglądało u mnie na lekcjach polskiego. Wierzę, że jest wielu wspaniałych pedagogów, którzy wspierają swoich podopiecznych i zarażają pasją do uczonego przedmiotu. Być może część polonistów naprawdę chciałaby uczyć kreatywnego podejścia do przedmiotu, ale przez narzucony program kształcenia nie mogą sobie na to pozwolić. Być może język polski rzeczywiście wygląda teraz inaczej, czego pragnę z całego serca. Jeśli jednak nie, to nie warto przesadnie brać do siebie wszelkich prób podcinania wam skrzydeł. Szkoła to nie wyrocznia, a nauczyciel to nie osoba, dla której warto rezygnować z marzeń.

 

 

 

 

MOJA GÓRSKA PRZYGODA


 

Gór nie lubiłam nigdy

Nie lubiłam noszenia ze sobą fury rzeczy, ciągłego rozbierania się i ubierania i sikania po krzakach. Kiedy dostałam od życia chłopaka myślałam, że nie będę już musiała chodzić po górach, ewentualnie po lesie lub parku, bo spacery naprawdę bardzo szanuję. Potrafimy pokonać długie dystanse bez większych problemów. Naszym rekordem był pobyt w Budapeszcie, gdzie jednego dnia przeszliśmy około 45 kilometrów. Jeśli ktoś chwali się że przeszedł 6, to naprawdę mało wie o życiu.

Kuba góry lubi, a wręcz uwielbia

Jednak jak to zwykle w życiu bywa okazało się, że Kuba góry lubi, a wręcz uwielbia. Prawie 6 lat temu miała miejsce nasza pierwsza wędrówka, mój górski chrzest, który odbył się na Ślęży. Szłam, szłam, przeklinałam, że nie zabrał mnie do kina tylko w góry, szłam, przeklinałam. I tak w kółko, aż dotarliśmy na szczyt. Naprawdę myślałam, że w górach chodzi o to, że na szczycie czeka na nas jakaś nagroda, super widok, coś co zapamiętam na zawsze. Okazało się, że widok, delikatnie mówiąc, nie powalał, a lepszy można zobaczyć w Wałbrzychu za Tesco. Serio. Oczywiście mówiłam, że nigdy więcej, bo mnie to nie kręci, wolę kino. Kuba najwyraźniej myślał, że żartuję i na kolejną wyprawę zabrał mnie na Śnieżkę. Zimą. To był mroczny okres mojego życia, bo moje buty były atrapą górskich, a torebka czyniła ze mnie atrapę górskiego turysty. Schodząc ponownie powiedziałam, że nigdy więcej, i że nie żartuję.

Niepokojące prezenty

4 lata później zaczęłam otrzymywać od mojego obecnego narzeczonego niepokojące prezenty. Zaczęło się od dnia kobiet 2019, zaczęło się od pierwszego polaru. Wtedy z miejskiej laluni powoli zaczęłam przeistaczać się w ciepłego ziemniaczka. Wcześniej nie miałam w swojej szafie ani jednej ciepłej rzeczy z wyjątkiem grubego swetra, którego i tak nie mogłam nosić, bo gryzł mnie tak, że dostawałam czerwonej wysypki na skórze. Po tym incydencie uznałam, że lepiej marznąć. Byłam na tyle oszołomiona kupowaniem pierwszej ciepłej rzeczy, że nawet nie patrzyłam jak wyglądam. Wybrałam najgrubszy polar jaki widziałam. Przy kasie okazało się, że jest męski, ale trzymałam go na tyle kurczowo, że nie dało mi się go odebrać. Polar miał być prezentem w ramach długich spacerów kiedy będzie zimno. Nie było wzmianki o górach.

Polar jednak zmienił w moim życiu sporo. Kuba nie należy do tych mężczyzn, którzy narzucą swoje zdanie i oczekują, że przyjmie się je na klatę. Kuba jest urodzonym strategiem. Tu pokaże mi jakieś ładne zdjęcie z gór, tu kupi polar, potem zaproponuje krótką wycieczkę, taką po niskich górach, a potem kupi czołówkę. To naprawdę usypia czujność i zaburza działanie mojej podświadomości. Jakiś czas później sama kupiłam sobie buty w góry, (do dziś nie mogę przeboleć, że najdroższe buty jakie mam są brzydkie) dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak gore-tex, bo buty kupiłam właśnie z tym i okazało się, że tak właśnie robią prawdziwi ludzie gór.

Kolejne prezenty dostawałam równie szybko jak rosła moja wiedza i słownictwo związane z górami. Teraz mogę na prawo i lewo rzucać takimi słowami jak soft-shell, hard-shell, gore-tex, stuptuty albo membrana, a w butach mam podeszwę, która nazywa się vibram. Mało tego, ja nawet wiem co te wszystkie słowa znaczą! Następnie dostałam jeszcze kurtkę w góry, plecak w góry, termos, rękawiczki, bieliznę termoaktywną i kolejny polar. Zanim dotarło do mnie o co tak naprawdę chodzi z tymi prezentami, okazało się, że okazje, na które prezent już dostałam kończą się na walentynkach 2022.

Klub Zdobywców Korony Gór Polski i ja

Potem jednak wszystko wymknęło się spod kontroli. Ni stąd ni zowąd przystąpiłam do Klubu Zdobywców Korony Gór Polski, otrzymałam książeczkę, w której muszę uzbierać 28 pieczątek z 28 najwyższych szczytów poszczególnych pasm górskich. Do tematu pieczątek jeszcze wrócę, bo to osobna historia. W międzyczasie zdałam sobie sprawę z tego, że pewnego dnia (raczej bliżej niż dalej, bo Kuba jest dobry w namawianiu) wejdę na Rysy oraz zgodziłam się na tygodniowy trekking po Gruzji bez toalety.

Oboje nie wierzyliśmy że będę chodzić po górach, tym bardziej nie potrafię uwierzyć, że rzeczywiście po nich chodzę. I nikt nie wkłada mi wora na głowę, nie knebluje ust i nie związuje rąk. Sama wsiadam do samochodu, pakuję się i potem idę. Typowy mindfuck. Sama nie wiem co się dzieje. Nie wiem również gdzie podziały się moje zasady, których trzymałam się tyle lat. Kuba mówi, że polubiłam góry, ale do tego, żeby móc tak mówić chyba też muszę się przekonać.

Krzyk i okładanie pięściami

Wracając do tematu książeczki i pieczątek, to po prostu kompletnie mi odbiło. Pieczątki śnią mi się po nocach, a wizja otrzymania medalu i dyplomu stała się dla mnie życiowym celem. W jednym z pierwszych snów pojechaliśmy razem w góry, w weekend. W sobotę mieliśmy zdobyć jeden szczyt, a w niedzielę drugi (oczywiście takie z pieczątkami). Jednak w sobotę Kuba zostawił mnie w połowie trasy mówiąc, że zaraz wróci, wrócił po dwóch godzinach i pokazał mi swoją pieczątkę. Dostałam szału. Byłam tak bardzo zła, że ma pieczątkę a ja nie, a sen na tyle realistyczny, że gdy przebudziłam się w nocy nie wiedziałam czy mogę się do niego przytulić, czy nie jestem przypadkiem obrażona. Ostatecznie uznałam, że jestem obrażona. Ostatnio miałam podobny sen. Byliśmy w Wałbrzychu, Kuba nic nie mówiąc pojechał w góry, a ja smętnie snułam się po Podzamczu. Wrócił z pieczątką. Dostałam szału. Zaczęłam krzyczeć i okładać go pięściami.

Nie ukrywam, że zbieranie pieczątek stało się poniekąd moją obsesją i przekleństwem. Zdałam sobie sprawę, że sama żadnej pieczątki bym nie zdobyła. Nie mam orientacji w terenie. Trzeba mnie pilnować na każdym kroku zwłaszcza, kiedy idę jako pierwsza. Nie patrzę na szlaki, oznaczenia, idę zawsze tą drogą, która jest łatwiejsza. Zamyślam się z prędkością światła, a nie potrafię myśleć i analizować topografii terenu jednocześnie. Niestety. Dlatego uzupełniamy się fantastycznie. Ja jestem miłym towarzyszem, zabawiam swoim poczuciem humoru, polotem i inteligencją, a Kuba jest moim przewodnikiem, doradcą i najlepszym człowiekiem jakiego znam.

Pomimo, że wciąż nie potrafię otwarcie przyznać, że lubię góry doceniam je pod naprawdę wieloma względami. Podoba mi się na przykład to, że czasem droga jest na tyle trudna, że trzeba bardzo rozważnie planować każdy kolejny ruch. Przez to, że zaprząta to całą moją głowę, nie myślę o rzeczach, które mnie trapią. Lubię ciszę, spokój, zieleń i to, że po całodziennym chodzeniu jestem tak zmęczona, że odpoczynek smakuje naprawdę wspaniale. A w sobie lubię to, że potrafię przekonać się do rzeczy, o które sama siebie nawet bym nie podejrzewała.

 

 

 

IKEA

 

Ikea.

Sobota to porządki, kac albo Ikea.

Jedni kochają po prostu spędzać w niej czas. Pochodzić sobie, pomacać i zjeść lody kupując przy tym mnóstwo drobiazgów, które wydają się być niezbędne albo po prostu fajne i ładne. Drudzy podchodzą do Ikei trochę jak do kanałowego, a trochę zadaniowo. Po długim odwlekaniu, z przemyślaną listą zakupów i jasno wyznaczonym celem po prostu tam jadą.

Zazwyczaj już sama podróż do Ikei nie jest usłana różami. Przejazd przez całe miasto, korki, zwykle tylko wzmagają i tak już istniejącą irytację. Potem wszystko toczy się swoim torem. Szukanie miejsca parkingowego, szybka toaleta i kolejka do baru. Klopsy, frytki, ciastko i pierwsza godzina wycieczki za nami. Żółto – niebieska siata w dłoń i zabawa zaczyna się rozkręcać.

Jeśli ktoś nie lubi ani siłowni, ani spacerów na świeżym powietrzu, a chce się trochę poruszać, to Ikea jest najlepszym rozwiązaniem. Nie dość, że człowiek się nadźwiga, to jeszcze nachodzi. A dzięki mapom można mieć poczucie, że jest się jak Indiana Jones w poszukiwaniu zaginionej Arki, nawet jeśli szuka się tylko wieszaków.

Kiedy mamy już foremki na kostki lodu w kształcie rozgwiazd, kredę w 12 kolorach, nożyce do ryb, klepsydrę, etui na banana (w kształcie banana) i jedną rzecz z listy. Kiedy wszystkie pluszaki zostaną już wymacane, z kieszenią pełną ołówków, można iść do kasy.

Jeszcze hot dog na drogę i żegnamy się z Ikeą (na jakiś czas). Po powrocie do domu okaże się że prześcieradło jest za duże, pościel za mała, a zasłony są po prostu brzydkie, i że trzeba to wszystko oddać. Bo w Ikei zakupy nierzadko robi się jakby nie do siebie.

W Ikei wszyscy są równi, każdy oddaje się jej tak samo.

 


BOMBKA ROBI DZYŃ

 



Tytuł pożyczyłam stąd

Grudzień to głównie przygotowania do świąt, święta, przygotowanie do sylwestra i sylwester. Cztery główne filary, z czego kulminacja miesiąca nadchodzi w ostatnim tygodniu. Jedni przygotowują się do tego już w połowie października, kiedy powolutku, sukcesywnie znoszą do domu czerwono-zielone bibeloty. A w połowie listopada cały dom jest zielony, czerwony i świecący. Inni z dystansem i oporem patrzą na świąteczne dekoracje, a jedynym akcentem jaki ma szansę zaistnieć w domu, są produkty użytku codziennego, ale ze świątecznymi etykietami.

Święta to grzyby, sałatka jarzynowa i problem z kupieniem prezentu dla tej osoby, która ma już wszystko. Sylwester to taki cekinowo-brokatowy dzień, który niby jest ważny, ale tak naprawdę wcale. Co do sylwestra to jak co roku rozsiewam ziarnka mojego pomysłu, pewnego kompromisu. Żeby go świętować, owszem fajnie jest znaleźć taką okazję, która dotyczy każdego, ale żeby go przenieść. Na przykład na wiosnę albo lato. Bo właściwie czemu mam go świętować 31 grudnia. Człowiek jeszcze nie zdąży odsapnąć bo karpiach, barszczach i sernikach, a tu już trzeba szykować coś nowego. Poza tym w zimie jakoś trudniej mi się coś świętuje, radość przychodzi opornie. A kac po sylwestrze jest najgorszy ze wszystkich. Pamiętam, że dwa lata temu, po sylwestrze poczułam się lepiej dokładnie dwa dni później, o godzinie 17.

Pod koniec grudnia, z prawie przeterminowanego już kalendarza, wypada kartka z postanowieniami i okazuje się, że coś jednak poszło nie tak. Że przed chwilą był marzec, dobrze szło, a potem zdechło. Czasem ciężko jest uwierzyć, że coś się uda, choć bez tego nie uda się na pewno. W takich sytuacjach zwykle udaję, że w coś wierzę, bo wierzę, że jak będę udawać, że wierzę, to się uda. I wiecie co? Wtedy naprawdę się udaje. Bo nawet jak się udaje, że się w coś wierzy, to z czasem wierzy się już tak naprawdę, a wtedy wszystko zaczyna iść gładko. Wiecie, potęga podświadomości czy coś, te sprawy.

Akonto całego miesiąca, z ręką na sercu muszę przyznać, że moim odkryciem tego roku jest polar. Tylko tyle i aż tyle. Era cienkich rajstop, butów na obcasie i rozpiętego płaszcza rozkosznie powiewającego na lodowatym wietrze już się skończyła. Teraz wychodzę z domu ubrana w milion warstw. Każda część mojej garderoby jest zdublowana, nawet polar. Zawsze najtrudniejszym elementem tej układanki jest dla mnie to, żeby zdążyć wyjść z domu zanim zasłabnę z gorąca. Ale naprawdę warto!

WHO CARES, SHIT HAPPENS I BRITNEY SPEARS



Who cares


Kiedy ktoś po raz pierwszy obrazi cię w internecie (równie dobrze może się to stać na ulicy, chociaż online przychodzi to znacznie łatwiej) tak o, po prostu, zupełnie bez powodu, zmieniasz sposób patrzenia na świat. Choć to boli, bardzo, jest jak cios prosto w twarz, taki, że upadasz gębą na bruk wybijając sobie przy tym przedniego zęba. Ale podnosisz się, wstawiasz zęba, spłacasz za niego kredyt i żyjesz dalej. To hartuje. Na początku zostawia ślady, wyraźne wgniecenia, potem zamiast wgnieceń pojawiają się tylko delikatne rysy, na końcu wszystko co złe po prostu odbija się i ucieka. I nikt nie ma już z tego satysfakcji.

Frustracja, zazdrość, nałogowe porównywania się do innych i zadowalanie wszystkich. Te cztery rzeczy są kluczem do niezadowolenia, są receptą na spieprzenie sobie życia. Zadowalanie wszystkich odrzuciłam z dużą łatwością, kiedy okazało się, że jeśli będę próbowała dorównać tak wielu rozbieżnym oczekiwaniom, to sama będę niezadowolona, a niezadowoleniem łatwo jest zarażać innych. Frustracja to pułapka, cicha pułapka, czasami zauważalna dopiero po dłuższym czasie. Od frustracji do zazdrości i porównywania siebie do innych, droga jest krótka. Naprawdę o wiele lepiej jest próbować niż nie, nawet jeśli miałyby się te próby zakończyć klęską. Ciężko żyje się z takim brzemieniem, że się chciało, ale nic się nie zrobiło. 

Przykład poniżej, najlepszy jaki znalazłam. Serio, musicie to zobaczyć. Fragment niestety tylko po angielsku, przewińcie do 28 sekundy albo odpalcie sobie na netflixie (90-ta minuta). Fajny film.



                                                                                                Shit happens

 

Może zabrzmi to zbyt kołczingowo, ale muszę to napisać. Czasami nie warto buntować się wobec tego co nie wychodzi tak jakbyśmy tego chcieli. Wiele razy miałam w życiu tak, że coś nie działo się po mojej myśli. Zwykle coś bardzo ważnego, coś na czym mi zależało. Początki oswajania się z taką sytuacją są trudne, człowiek zadaje sobie pytanie – dlaczego? I w kółko szuka odpowiedzi, zamiast zamknąć temat, iść dalej i nauczyć się być szczęśliwym pomimo czegoś. Jeśli nie mamy na coś wpływu, to nie warto zatruwać sobie tym życia, żeby tkwić w złości i rozgoryczeniu. Szkoda na to czasu. Czasami los/Bóg/Budda/matka ziemia albo cokolwiek/ktokolwiek w co wierzysz, wiedzą co robią. Patrząc na moje życie, wiele rzeczy, które tak usilnie chciałam przeciągnąć na swoją stronę, cofnąć czas, coś pozmieniać i takie tam. Potem, czasami prędzej, czasami dopiero po latach, okazywało się, że wyszło mi to na dobre. Że spotkało mnie coś lepszego, że tak po prostu miało być. Można wyciągnąć z tego dużo lekcji, można się dowiedzieć kim się jest, a na pewno jest się silniejszym niż wcześniej.


    Britney Spears


If Britney Spears survived 2007 you can survive today. To dopiero motywuje. Nie jakieś brednie typu never give up czy zostań zwycięzcą. 

Od jakiegoś czasu, kiedy mam zły humor odpalam sobie stare piosenki Britney Spears. Być może działają tak tylko na mnie, ale jeśli już zupełnie nic mi nie pomaga, to w niej jest zawsze nadzieja. Poza tym jeśli Britney Spears przetrwała 2007, ogólnie przeżyła go, a potem wydała jeszcze 5 płyt i wymiatała w Las Vegas, to ty poradzisz sobie ze wszystkim.

Nie da się żyć bez problemów, a przecież smutek nadaje sens szczęściu, jak powiedział kiedyś jeszcze nikomu nie znany pisarz. Jeśli cały czas byłabym szczęśliwa, nie spotykałyby mnie żadne nieprzyjemności, to potem szczęście przestałoby smakować. Nie budziłoby radości, stałoby się czymś oczywistym. To jest jak jedzenie czegoś naprawdę dobrego, trzeba poczuć głód, żeby to smakowało jeszcze bardziej. Trzeba za kimś zatęsknić, żeby wiedzieć, czy naprawdę nam na tej osobie zależy. Tak jest ze wszystkim.

 

 

#BRIDETOBE

 


Ślub to nie program Izabeli Janachowskiej. Ona nie przyjdzie, nie wręczy odkurzacza ,,z filtrem wodnym i taką specjalną szczotką, dzięki której można odkurzać, myć i osuszać jednocześnie. Taki odkurzacz trzeba sobie kupić samemu. I nie tylko to.

Nigdy nie marzyłam o wielkim ślubie. Myślałam raczej o czymś bardzo skromnym i kameralnym. Jednak często wychodzi w życiu tak, że im prostszy jest plan, tym ciężej go zrealizować. Zawsze otwarcie mówiłam, że nie chcę mieć wesela, głównie z przyczyn ideologicznych. Kiedyś nawet usłyszałam, że nie chcę, bo jestem skąpa. Ostatecznie, okazało się jednak, że taki ślub bez wesela jest nie ważny albo ważny, ale trochę mniej. 

Znaleźliśmy zatem miejsce, które w naszych wizualizacjach będzie wyglądało jak beach bar. Tak, że będę mogła leżeć na leżaku pod drzewem, ubrana cała na biało, popijając prosecco. Nie przepadam za standardowymi salami (białe, poliestrowe pokrowce na krzesła wzbudzają we mnie poczucie skrępowania zupełnie jak białe obrusy). Nie lubię nawet tego słowa, a z sali zawsze chce po prostu wyjść. Dlatego dzięki leżakom pod drzewem na pewno tam będę, bo z dworu ciężko jest wyjść bardziej. Okazało się jednak, że rezerwacja miejsca z nieco mniej niż dziesięciomiesięcznym wyprzedzeniem jest co najmniej nieodpowiedzialna, a przyjęta norma to dwa lata.  Przez to, że nie miałam o ślubach bladego pojęcia, zachęcona poradami z internetu kupiłam planer aka pamiętnik dla nastolatek. Poradnik, rozpisany na 222 stronach, gdzie na jednej z nich, nagłówek mówił do mnie, żebym narysowała szkic wymarzonego tortu weselnego. Jeśli tort będzie brzydki, to znaczy, że został odwzorowany z mojego, pełnego marzeń, rysunku. Swoją drogą, z tego co czytałam sposobów na wejście tortu jest kilka. Z racami, przy akompaniamencie walca ze świecami w dłoniach albo nowocześnie, na Jamesa Bonda z latarkami w kłębach dymu.

Oprócz białych pokrowców i obrusów, wzdryga mnie również na dźwięk słowa wesele i na brzmienie głosu wodzireja mówiącego, że będą oczepiny. Wodzirej/DJ to osoba, której najbardziej się obawiam. Kiedy spotykaliśmy się z potencjalnymi DJ-ami, zawsze taką rozmowę zaczynałam w ten sam sposób. Otwarcie mówiłam, że nie lubię wesel, seksistowskich zabaw i disco polo. Dlatego najlepiej będzie jeśli dj będzie po prostu puszczał muzykę i to taką, którą wybiorę ja. Wiecie jak ciężko jest znaleźć kogoś takiego?

Kiedy dostałam maila od jednego z pierwszych dj-ów, z którym się kontaktowaliśmy, otworzyłam dwa pliki z zabawami oczepinowymi i programem wesela, śmiałam się naprawdę długo. Pomijając to, że w ciągu najpiękniejszego dnia naszego życia obcy facet przewidział dla nas dwie dziesięciominutowe przerwy (wtf), które będziemy mogli przeznaczyć na przykład na pójście do toalety, bo w sumie to nie wiem na co. W programie znalazło się bardzo dużo innych smaczków. Nie musiałabym się między innymi martwić o to, czy moi goście wyglądają na zadowolonych czy nie, bo wodzirej aranżowałby ich reakcje i inicjował okrzyki i wiwaty. Potem zaczęłam przeglądać zabawy, właściwie to tylko i wyłącznie z ciekawości, bo zawsze jak pada hasło oczepiny, to wychodzę. Naprawdę nie robię tego złośliwie, szanuję jeśli ktoś szczerze lubi takie rzeczy, ale ja tego ani nie lubię ani nie rozumiem. 

Pamiętam jak będąc na weselu uchyliłam drzwi do sali, żeby ukradkiem sprawdzić czy już po zabawach. Naprawdę uchyliłam, w sali byłam tylko jednym ramieniem i nosem. Okazało się, że nie, że wciąż trwa. Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, wodzirej wciągnął mnie do sali, założył na głowę kowbojski kapelusz z czerwonymi cekinami, a na szyję kwiatowy hawajski naszyjnik. Nagle byłam otoczona w kółeczku złożonym z samych pań trzymających się za ręce, które, jak wodzirej kazał, to zwijało do środka a potem rozwijało do zewnątrz. (Zabawy zawsze dzielą ludzi – na płeć, wiek, bądź rodzinę). Cały czas trzeba było krzyczeć głośno uuuu i podnosić ręce. A potem zaczęłam tańczyć w trójkącie z obcym facetem który przejechał łapą po moim tyłku. 

Kiedy rozdrażniona wyszłam na zewnątrz, powiedziałam, że na moim ślubie nie będzie żadnych zabaw. Na co, równie mi obca, co tamten typ minutę wcześniej, kobieta, odpowiedziała, że skoro nie będzie oczepin, to nikt do mnie nie przyjdzie. Tylko, że ona też z nich wyszła, ale co ja tam wiem o weselach.  Pewnego dnia zacznę sążnie przeklinać w miejscach publicznych i nie będę przepraszać. No bo co w końcu kurczę blade. (Jak nie czytaliście Mikołajka, to naprawdę wiele przed Wami.) Zabawy w randkę w ciemno, taniec dobrych rad i wycieczkę do zoo stanowczo odrzuciłam. Nie wyobrażam sobie, żeby któryś z moich gości był Azorem. Monopol na bycie psem ma Fibi.

Nawet jak chce się zorganizować małe przyjęcie, to i tak koniec końców okazuje się, że określenie – najbliższa rodzina, jest zbiorem niemalże tak samo rozległym jak zbiór wszystkich niebieskookich ludzi. Jest też nieprecyzyjne, bo co właściwie znaczy najbliższa rodzina? To są wszystkie te osoby, które kwalifikują się do tego zbioru przez najmniejsze odległości pokrewieństwa na drzewie genealogicznym? Szkoda, że najbliższą rodziną nie mogą być te osoby, które są bliskie bez względu na więzy krwi. Na szczęście ja tak mogę, dobieram ich jak chcę, wciąż mam otwartą rekrutację. Jednak w ten sposób nasza lista wzrosła dwukrotnie.

Teraz, całą czarną robotę mamy już właściwie za sobą. Rzutem na taśmę udało mi się zamówić sukienkę, w której nie będę zajmować dwóch miejsc przy stole. I taką, żebym czuła się w niej jak w ubraniu, a nie jak w przebraniu. Chociaż to też było dosyć trudne, bo w salonach są głównie duże rozmiary, takie że wszyte miseczki kończą mi się w okolicach połowy pleców. I zamiast jak panna młoda wyglądam jak w zbroi tuż przed walką. Ciężko jest wtedy wyobrazić sobie jak taka sukienka wyglądałaby w mniejszym rozmiarze. Mam naprawdę niezłą wyobraźnię, jestem z niej bardzo zadowolona. Ale na pewno nie tak, żeby wydać kilka tysięcy na przypuszczenia.

Tak czy siak wesel nie zrozumiem prawdopodobnie już nigdy. Jeśli moje dzieci, o ile będę je mieć, będą chciały wziąć ślub w Las Vegas, to sama kupię im bilet. Zanim ktoś zdąży się wtrącić, że tak nie można. Najważniejsze jest dla mnie jednak to, że weźmiemy ślub, bo chcemy i kiedy chcemy, a nie dlatego, że chciała tak ciotka/sąsiadka/wujek. I myślę, że to naprawdę dobra prognoza na udane małżeństwo.

PS1 Nie, wesele się nie zwraca.

PS2 Nie, wesele nie jest dla gości.

PS3 10 miesięcy to na ślubne – z dnia na dzień

 

 

 

 

INSTAGRAM

Copyright © Honorata Zepp