zawsze zasypiam z pilotem


 źródło zdjęcia

Strasznie mi się podobasz. Naprawdę. Mówię to zupełnie szczerze. Lubię nawet twoje włosy przyklejone do czoła i wszystkie asymetrie, z których się składasz. Nie powiem ci tego, bo to bez sensu. Narobiłabym tylko zbędnego zamieszania. Popsułabym swoje życie, a twoje doszczętnie zmarnowała. Nim na dobre się zaczęło.

,,Zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia. Zakochałam się zanim na dobre zaczęła się jesień. Zanim liście zupełnie zżółkły i spadły z drzew. Zanim zrobiło się chłodno. Kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłam od razu wiedziałam, że będzie bolało”.

Teraz liście kwitną, wszystko rośnie, ale tak naprawdę nie zmieniło się nic. Czasami sobie trochę odpuszczam, pozwalam odetchnąć, wziąć głębszy oddech. Udaję, że odpoczywam i zupełnie nie reaguje na twoje imię. Ale nie ma tak łatwo. Nie mogę udawać, że cię nie ma. Nie chcę tego robić, nawet bym nie potrafiła.

Jesteś męską wersją mnie. To jest najgorsze, bo z nikim się tak nie zgadzam jak z tobą. Nie musimy nic mówić, wystarczy spojrzenie i tak wiemy o co chodzi. Fajnie jest się zakochać. Zwłaszcza na początku, kiedy łudzisz się, że nie zrobisz sobie krzywdy. Że możesz się wspinać bardzo wysoko i na pewno nie spadniesz, bo przecież dobrze się trzymasz.

Najgorsze jest to, że uzależniłam mój dobry humor od ciebie. Bez ciebie po prostu jest mi źle. Chcę krzyknąć, że chcę cię tu i teraz. Koło mnie natychmiast. Zamiast tego milczę, w spokoju czekam na wolno spływającą łzę. Zawsze z lewego oka. I po prostu oglądam Barwy Szczęścia. Potem zasypiam z pilotem. W ręku. 

padało


Chodź. Pójdziemy nad rzekę, zobaczymy jak wylęgają się komary. Otworzysz piwo czymkolwiek, a ja będę obserwowała tor lotu kapsla. 

Jesteśmy. Łapiesz mnie trochę za rękę, a trochę nie.

Patrzę na niebo. Z jednej strony groźne jak pani od geografii, z drugiej łagodne jak ty, kiedy próbujesz mnie przeprosić. Zaczęło padać. Przestaliśmy mieć temat do rozmowy. Nie mogliśmy już dłużej gdybać o pogodzie. Była oczywista. Poszedłeś do domu, bo zrobiło ci się zimno, ja zostałam. Mi było wszystko jedno. Ogarnęła mnie przyjemna obojętność. Mogę iść albo zostać, kochać cię albo nie. Jakby to było zupełnie bez różnicy.

Wciąż padało, mokłam z godnością. Nie patrzyłam pod nogi, nie biegłam, nie zastanawiałam się jak wyglądają moje włosy. Szłam z podniesioną głową, niespiesznie, bez celu. Mimo to  starałam się sprawiać pozory jakby ten cel jednak istniał.

Kierowca wjechał w dużą kałużę, widziałam go kątem oka. Nie odwróciłam się w jego stronę, ani w przeciwną, żeby uniknąć upokorzenia. Pokornie czekałam, aż pokaźna ilość brunatnej wody spadnie prosto na mnie. I co z tego?

Tak było z każdym kolejnym problemem. W pewnym momencie jest to naprawdę bardzo bez różnicy ile się ich jeszcze wydarzy. Zaczynają odbijać się ode mnie jak od tarczy, potem zamieniają się w piasek, wreszcie wyrzucam je do śmieci. Stałam się nigdy nie odnalezionym Avengersem. Takim, który trochę wagarował, ale i tak był całkiem niezły. W końcu jest mi trochę wygodniej.

Mogę słuchać weselszej muzyki. Zaczynam czuć różnicę między tym kiedy ją słyszę od tego kiedy nie. Dawno tego nie było.

Dobrze sypiam, potrafię bez trudu wstać wcześniej, nie mam ciarek na plecach, kiedy budzę się rano. Sama robię sobie kawę. Odpowiadam co u mnie słychać. Jestem grzeczna i wygadana. Mimo wszystko niezbyt nachalna.

Kolejnego dnia zrobiło się ciepło i zielono. Wszystko zakwitło, wszędzie było życie.

Kilka ostatnich nocy


źródło zdjęcia

Ostatnio śnią mi się sny, codziennie. Naprawdę dużo snów. Usprawiedliwiam nimi swoje niewyspanie. Bo kiedy mam odpocząć skoro w nocy nie mogę?

Są bardzo realistyczne. To tęsknotą za tym co było i obawa przed tym, co będzie. Trochę lęków, nic specjalnego. Codzienność. W moich snach nie ma wstydu ani bólu, wszystkie emocje są matowe, jakby za mgłą. Dopiero gdy się budzę nabierają głębi. Wtedy są naprawdę ostre, można się nimi skaleczyć. Marnuję czas na myślenie o tym co znaczą, a nie znaczą nic. Są absurdalną wersją tego o czym myślę w dzień. Potem o tym o czym myślałam w ciągu dnia śnię, żeby znów w dzień, myśleć o tym co działo się w nocy. Tragikomiczne.

Nie doprowadzam niczego do końca, nas też nie doprowadziłam i dobrze. Myślę, że super, naprawdę fajnie, że tak się stało. Szturcham się w myślach w ramię i mówię – well done, naprawdę super się spisałaś, tak trzymaj. Przynajmniej się nie znienawidzimy. Zawsze coś będzie mogło się stać, ale się nie stanie. Nie lubię doprowadzać spraw do końca albo nawet nie potrafię. Albo w ogóle tego nie umiem i po prostu wmawiam sobie, że mi się to podoba. Pewne sprawy ciężko doprecyzować zwłaszcza jak jest się w dwóch miejscach na raz. Wtedy niełatwo o koncentrację. A ja jestem trochę u mnie, a trochę u ciebie. Dotykam trochę twoich włosów, a trochę ogona mojego kota. Nie wiem nawet jak to jest nie czuć tęsknoty.

Tęsknie, stoję tyłem do życia, do tego co będzie. Nie zerkam w przyszłość, nie lubię podglądać. Stoję gdzieś na granicy, a ręce wyciągam zawsze po to co było albo czego już nigdy nie będzie. Kiedy przez pomyłkę odwrócę się w drugą stronę zamykam oczy, chowam się jak roślina. Działam na oślep. Boję się nadać życiu kształt. Delikatnie strugam, nie chcę zobowiązań.

Połowa tego co robię nie pasuje do tej drugiej połowy. Układam puzzle z trzech różnych zestawów na jednym stole i wciąż jestem zdziwiona, że mi nie wychodzi. Tak samo robię w życiu. Chcę trochę tego i trochę tamtego, ale nie wszystko. Tak tylko na spróbowanie, bo może mi się nie spodobać. Działam asekuracyjnie.

Dostrzegam, że coś mi umknęło, coś przegapiłam, ale nie mogę ustalić co to takiego. Nie pamiętam kiedy ostatnim razem śmiałam się głośno i szczerze, że przestawałam czuć ten ciężar, który cały czas w sobie nosze. Jakby były mnie dwie części i ta jedna już zawsze będzie smutna. Wszyscy mówią – nie oglądaj się za siebie, ale ja taka jestem. Jak ktoś mi powie, żebym czegoś nie robiła, to nie mogę się powstrzymać. Robię to od razu, nawet się nie zastanawiam. Po instynkcie nie ma śladu już od kilku pokoleń. Działam po omacku i zawsze nadgorliwie. Niesłusznie i niepotrzebnie. 

 

 

 

co mam powiedzieć?

 

źródło zdjęcia

Budzę się, niechętnie otwieram oczy, rzadziej się przeciągam.  Najważniejsze to oswoić swój strach, wsłuchać się w siebie, pozbyć się oczekiwań. 

Każdy dzień jest trochę dniem świra, a trochę świstaka. Dni stają się przewidywalne, mało mnie zaskakuję, a jeśli tak się dzieje, to zmiana okazuje się być niekorzystna. Taki czas.

Podnoszę się, maluję twarz, zaczynam wyglądać na zadowoloną. Szukam promieni słońca, jaskrawych kolorów i ciepła. Powodów, by zdobyć się na uśmiech, od jesieni chodzę zmarznięta. Patrzę głównie pod nogi, jestem wiecznie zdziwiona. Że środa, że marzec, że jest już ciemno, że moje oczy są zawsze zielone. Staram się przynieść korzyść, idę odebrać pocztę. Staję w długiej kolejce, wszyscy wyglądamy tak samo. Dresowe spodnie, pikowana kurtka, adidasy, czapka. Jak osiedlowi szturmowcy uwikłani w prozę dnia codziennego. Raczej nie wprowadzimy nowego ładu, nie wpłyniemy też na aktualny. Brakuje nam porządnych blasterów. Może jutro.

jak tworzę teksty

 

źródło zdjęcia

Ostatnio wpadłam na pomysł, żeby napisać tekst o tym jak powstają moje teksty. Trochę taka tekstocepcja. A wpadłam na ten pomysł wtedy, kiedy przez dobre 20 minut tłumaczyłam Kubie co ja właściwie robię i dlaczego nie można się odzywać. Kuba oczywiście nie prosił o tę opowieść podobnie jak Wy dlatego zanim zdążycie zapytać ja już biegnę z odpowiedzią.

Nie wiem jak Was, ale mnie zawsze zastanawiało w jakich sytuacjach powstają czyjeś teksty. Jakie nawyki mają pisarze, co ich inspiruje, co przeszkadza i jakie sytuacje sprzyjają pisaniu. Przez długi czas nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że sposobów na pisanie jest prawdopodobnie równie dużo co ludzi, którzy piszą.

__________________________

 

Nie wiem jak to jest, ale kiedy czuje się źle pisanie przychodzi mi z podejrzaną łatwością. I nie mam na myśli smutku, choć wtedy rzeczywiście jest łatwiej. Chodzi mi o wszelkie stany chorobowe, w tym, uwaga, uwaga – o kaca. Kiedy jest mi źle i niedobrze, wszystko mnie boli i jedyne co mogę robić to leżeć, wtedy piszę. W dodatku jestem szczerze zadowolona z tego, co z takich, pisanych w cierpieniu, zdań wychodzi. Dziwne, prawda? Najważniejsze są jednak notatki. Notuję wszystko co przyjdzie mi do głowy i zupełnie nie przejmuję się porą dnia czy nocy. Każda myśl jest ważna, bo wokół niej można zapleść kolejne i tak powstaje tekst. 

Kiedyś w pisaniu pomagała mi muzyka. To przez melodię wyobrażałam sobie daną sytuacje i moich bohaterów, co naprawdę bardzo mi pomagało. Teraz muszę mieć ciszę, niczego już przy muzyce nie napiszę. Dzięki niej mogę jedynie postarać się wprawić w jakiś, pożądany przeze mnie nastrój, taki, w jakim będzie mój tekst. Czasem nawet szum komputera mi przeszkadza albo stukot klawiszy kiedy zapisuję myśli. Jednak w sytuacjach, kiedy w mojej głowie panuje ich zdecydowana nadwyżka, kiedy każdą z nich uważam za cenną, wtedy udaje mi się odizolować od tego co mnie otacza i zapisać wszystko, choćby nie wiem co. Jednak jak we wszystkim bywają wyjątki. Wtedy nie jest dobrze, bo taka utracona myśl nigdy do mnie nie wróciła. A tę utraconą zawsze uważam za najcenniejszą.

Najbardziej lubię wymyślać historie. Mogłabym o nich opowiadać.

To nie jest zlepek losowych, ładnie brzmiących słów. Każde z nich jest użyte po coś. Mam to przed oczami, żyje tym, jestem częścią historii, wszystko co zapisuję mnie spotyka. Czasem wystarczy, że zamknę oczy. Muszę tę historie widzieć, przeżywać ją. Zamykam oczy i jestem moimi bohaterami, wiem co czują. A przez to, wiem też co mogą zrobić i powiedzieć. To ekscytujące. Wiem nawet w jaki sposób powinno się te historie czytać, jaki ton powinien mieć przybrać wtedy Twój głos.

Zawsze chciałam pisać, w taki sposób, jakbym od początku do końca potrząsała moim czytelnikiem i krzyczała, żeby poczuł to co ja. Żeby się tym zachłysnął, żeby stworzyć własną definicję współodczuwania. Kiedyś dojdę do takiej wprawy, że czytana wieczorami będę powodować bezsenność. Taki właśnie mam plan. Nie lubię pisać mdło, choć każdy miewa czasem gorsze teksty. Chcę, żeby mój czytelnik po przeczytaniu tekstu pomyślał o nim przez chwile. Wrzucił na luz, stanął w miejscu. To jedyna forma zapłaty jaką mogę dostać, a przy okazji najlepsza. Między innymi dlatego nie wyjaśniam moich tekstów do końca, tak jak brzmią one w mojej głowie. Zostawiam niedopowiedzenia, po to, by mój czytelnik mógł interpretować to jak chce, żeby dzięki tej możliwości mógł jak najbardziej dostosować daną historię do siebie.

Kiedyś czekałam na impuls, moment, kiedy wena po prostu spadnie na mnie jak grom z jasnego nieba a ja, jak prawdziwy wybraniec po prostu to zapiszę i poczekam aż spadnie na mnie chwała. Teraz wiem, że to owszem działa, ale nie zawsze i zbyt rzadko, żeby móc oprzeć na tym całe pisanie. Smutek z kolei bywa ryzykowny, potrafię go sobie wyobrazić nawet, gdy jestem najszczęśliwsza. Wtedy pisze się naprawdę dobrze. Choć to ryzykowne, bo można się w nim zagrzebać po uszy. Ale zawsze potem przychodzi Kuba i słyszę – czy mamy coś do jedzenia? - a nie mamy i zajmuję się po prostu czymś innym. Wtedy wiem, że ja tych problemów, o których pisałam jednak nie mam, ale mam po prostu inne. Przez chwilę błądzę gdzieś indziej. Zawsze jednak wracam.





Czy to już rok?

 

a to Pimpuszek dokładnie rok temu

Siedzę między brudnymi garami a roztrzaskanymi nadziejami, choć mimo to skarpety mam złożone w kostkę. Czuję niemoc. Czy to już rok odkąd świat stanął w miejscu? Czy to już rok odkąd udajemy, że ten rok się nie liczy? Że go odzyskamy, że świat po prostu na chwilę poszedł spać?

Poukładałam rzeczy tak jak Marie Kondo radzi. Zrobiłam naklejki na cześć Fibi i napisałam książkę. Zaczęłam wiedzieć kim jestem i co wypada co powinnam. 

Dużo rzeczy biorę na klatę, staram się uśmiechać i tak nie przepadam za tłumami. Wierze, że to co złe ma sens, a zło nie ma monopolu na życie. Że jest coś jeszcze.

Minął rok, co dalej?

Nie odpowiadam na pytania czy przekładamy ślub albo na stwierdzenie, że trzeba było tego nie robić. Śmieję się, bo oddaje te troski. Wyrzucam je na zewnątrz, już nie są moje. Niewiele ode mnie zależy. Przestaję udawać.

Teraz trochę mniej wiem kim jestem. Nie wiem ile mam lat, co robię dobrze a co źle. Co powinnam, czego mi nie wolno i skąd pochodzę. Nie wiem jaka jestem, bo widzę się tylko w lustrze. W nikim się nie odbijam.

Trudno, nie da się tego zmienić. Bunt jest bezcelowy. Ale to nie koniec. 

Wierzę że smutek nadaje sens szczęściu.

we wszystkim co nas otacza

oprócz obaw

zawsze jest jeszcze nadzieja


najbardziej niefortunne święto


 

źródło zdjęcia

Mniej więcej od października zaczynam odczuwać skutki coraz krótszego dnia, chłodu i z utęsknieniem czekam na wiosnę. Mniej więcej od marca zaczynam żyć z powrotem, znów mam na życie jakiś plan. Żyję bardzo cyklicznie, od marca znów zaczynam mieć nadzieję. 

(Specjalnie wkleiłam do tekstu zdjęcie plaży, bo myślę, że każdy chce już odrobinę ciepełka)

Pierwszy tydzień marca mija zwykle jak weekend, dopiero ósmego zaczyna odrobinę stopować. 

____________________________

Ósmy marca – Dzień Kobiet

Z pewnością nikt nie zdołał tego przegapić, nawet jeśli bardzo by chciał. Nawet jeśli komuś uda się na chwilę o tym zapomnieć, to Google prędzej czy później wyświetli przypomnienie-rebus, dzięki któremu wszystko stanie się jasne.

Z tym świętem jest naprawdę łatwo. W marketach rzucają stosy tulipanów, choć normalnie ich nie ma, a tulipany w sklepie zawsze powinni skłaniać do zastanowienia. Mężczyźni biegają w popłochu między kwiatkami a stoiskiem z alkoholem, a to zawsze jest jakiś plan. A co z Dniem Mężczyzny? Tutaj nie ma żadnych podpowiedzi. Rok w rok jestem tak samo zaskoczona, że to już. Nie ma żadnych plakatów, a Google zamiast przypomnieć informuje, że 10 marca urodził się Dr Wu Lien-teh – malezyjski epidemiolog, który stworzył maseczkę ochronną, dzięki której teraz też możemy sobie nosić maseczki, a dzisiaj przypada 142 rocznica jego urodzin. Mężczyźni chyba muszą wybrać sobie jakiś inny miesiąc do świętowania, bo marzec jest już trochę zaklepany. Ciężko w ciągu dwóch dni pochować bilbordy, że Dzień Kobiet tuż tuż i pozamieniać je na Dzień Mężczyzny. To tak jakby Boże Narodzenie i Wielkanoc były równocześnie, przeciętny konsument tego nie wyłapie. 

Luty to walentynki, marzec Dzień Kobiet, a potem Wielkanoc. Pierwszy kwartał jest już zajęty, ale może styczeń? Jednak nie, wtedy jest Dzień Babci i Dzień Dziadka. W maju Dzień Matki, w czerwcu Dzień Ojca, to może lipiec? Tylko, że w lipcu zawsze wyjeżdżam na wakacje, w sierpniu Kuba ma urodziny, a we wrześniu ja. W listopadzie piździ i odechciewa się żyć, w grudniu są święta, a potem znowu sylwester. No dobra, musi zostać.

Ja wiem ze mówi się, że kobiety wiedzą wszystko i ja jak najbardziej się z tym zgadzam. Ale Dzień Mężczyzny? Naprawdę przepraszam, ale nie potrafię. Co roku jestem zaskoczona, co roku jestem w szoku, że to dwa dni po Dniu Kobiet. Ja wiem, że łatwo zapamiętać, że wystarczy dodać do ośmiu dwa. Jednak wciąż nie potrafię.

Wydaje mi się, że to najbardziej niefortunne święto. Zgadzacie się?

stolik numer osiem

 

źródło zdjęcia

Masowe, wielopokoleniowe uroczystości mają tę zaletę, że jeśli jest się samemu można dosyć łatwo wtopić się w tłum. Moje miejsce plasuje się gdzieś między – w twoim wieku już nie wypada, a latka lecą. Nie przejmuję się jednak uwagami, to zbędne. Mam na to specjalny pancerz, taki gore-tex na przykre słowa. Wszystko spływa, wystarczy strzepnąć. 

Siedzę przy stoliku numer osiem. Patrzę na moich rumianych współtowarzyszy i w ramach aktu całkowitego zjednoczenia, wraz z nimi, podnoszę do ust kieliszek. Zdrowie! Nagle przemykasz przez drogę, którą bacznie obserwuje mój wzrok. Nie widziałam cię naprawdę dawno. Najpierw tylko cię dostrzegam. Widzę fragment sylwetki, zwracam uwagę na sposób poruszania się. Zastanawiam się czy to na pewno ty, czy może mój wzrok dopasował osobę, którą zobaczyłam do kogoś kogo znam. Być może wystąpiły między wami pewne podobieństwa. Nie jesteśmy doskonali.

Potem zaczynam cię wypatrywać, domagam się wyjaśnień, trwa to dłuższą chwilę. Bez słowa podnoszę kieliszek, przechylam go nie odrywając wzroku od potencjalnego ciebie. Wyostrzam zmysły. Widzę cię, to naprawdę ty. Patrzę na ciebie natrętnie nie mogąc uwierzyć jak wszystko co wydawało się być uśpione nagle budzi się. Teraz czekam, aż ty dostrzeżesz mnie. Znów toast, litości. Twoje oczy spotykają się z moimi, potem spotykają się też nasze uśmiechy, przez chwilę trwamy we wzajemnym spojrzeniu. Podchodzisz do mnie, trochę za bardzo angażujesz się w small talk, którego tak nie lubię. Pytasz co u ciebie, jak się bawisz, czy wszyscy zdrowi. Śmieje się. Nie potrafię inaczej reagować na takie pytania. Od sypiania się sobą nie można nagle przejść do - co u ciebie. No nie i już, tak po prostu nie wolno.

Wychodzimy na zewnątrz. Bo za głośno, bo chcesz zapalić, bo fajnie jest się przewietrzyć. Jest zimno, nakrywasz mnie swoją marynarką. Przez nadmiar emocji mam wrażenie, że jest bardzo ciężka, że ledwo stoję pod jej ciężarem. Jakby były w nią wszyte wszystkie nasze wspomnienia, stąd ta przytłaczająca waga. Palisz, a ja podziwiam jak twoje usta układają się na filtrze papierosa. Nikomu nie mówię, nawet przed sobą staram się ukryć, że wolałabym żeby układały się tak na mnie. Podchodzi do nas rumiany współlokator stolika numer osiem. Gdyby wódka była człowiekiem wyglądałaby właśnie tak. Pyta o ogień. Dajesz mu zapalniczkę, on zaczyna traktować mnie przedmiotowo. Nie przejmuje się, to częste, choć w myślach urywam mu jaja. Oba. Mówisz - spierdalaj. Widzę, że jeśli nie posłucha twoja zewnętrzna część ręki odbije się na jego twarzy. Gwałtownie. Idziemy trochę dalej. Wtedy budzi się w tobie człowiek, którym byłeś 5 lat temu. Znów, tak jak ja, nie lubisz bezsensownych gadek. Jakbyśmy cofnęli się w czasie. Niepotrzebnie.

Wracamy, zdejmuję z siebie ciężar wspomnień i przekazuję go tobie. Jednak mimo to, ich część wciąż zostaje ze mną. Ekipa na sali jest już trochę zmęczona, puszczają coś wolniejszego, wtedy przypomina ci się również, że lubimy razem tańczyć. Takie powolne bujaniu się do fajnej muzyki często może okazać się zdradliwe. Jest się wtedy naprawdę blisko siebie, łatwo jest ze sobą rozmawiać. Kiedy czujesz, tak bardzo blisko, zapach drugiej osoby i ciepło jej oddechu, kiedy szepcze ci do ucha, można wtedy przecenić swoje możliwości kontroli sytuacji. Można się pogubić, dać złapać, zwyczajne staje się intymne. Przypominam sobie moje problemy, te przed tobą. Kiedy prosiłam o pomoc słyszałam tylko, że jesteś przecież zdrowa, zobacz ile masz, czemu tego nie doceniasz. Potem poznałam ciebie i od tego czasu nie miałam już miejsca na tamte problemy. Byłeś, a teraz znów jesteś, tylko ty. Nie pamiętasz wszystkiego tak dobrze jak ja. Te ciężkostrawne słowa, które na mnie zrzuciłeś, całą tą plątaniną między nami jestem obarczona sama. Tylko dlaczego? Czy naprawdę sobie na to zasłużyłam? Znów na moment odeszliśmy.

Mówiłeś do mnie słowami, które czułam od dawna, ale pomimo, że były piękne bałam się momentu, kiedy w końcu je od ciebie usłyszę. Przytulam cię. Przytulam, bo nie potrafię patrzeć ci w oczy, bo czułam, że potrzebuję pójść o krok dalej. Trwaliśmy w tym objęciu zupełnie bezkarnie. Nie zastanawiałam się czy tak wolno czy nie, czy może nie powinnam. Na chwilę oderwałam się od ciebie, ale potem znów nagląca mnie potrzeba domagała się zaspokojenia. Wiedziałam, że nie możemy tak dłużej.

Powiedziałam ci to, co któreś z nas powinno w końcu powiedzieć. Zaszkliły mi się oczy, a ty popatrzyłeś prosto w nie. Nie potrafiłam wytrwać w tym spojrzeniu. Gubię swój wzrok gdzieś na podłodze, pod nóżka od krzesła Potem zaciskasz usta, wstajesz, już nie patrząc na mnie, choć ja patrzyłam wtedy na ciebie Szarpniesz za klamkę, w rękach trzymając kurtkę a na ustach resztki niewypowiedzianych słów. Trzaśniesz drzwiami. Wtedy chciałam wszystko naprawić, powiedzieć, że cię kocham, jesteś dla mnie bardzo ważny, ale czasem tak bywa. Nie zdołaliśmy zapanować nad sytuacją, która w pewnym momencie nas przerosła doprowadzając do rozpaczy.

Czasem plaster trzeba nakleić w miejscu, które nie wymaga leczenia, tylko po to, by móc go zdecydowanym ruchem zerwać i wyrzucić. Zero zobowiązań zero przykrości. Nikt nie jest rozczarowany.

w sam raz

ktoś włączył disco polo

 

 

 

 

było ciepłe lato

 


Kilka spotkań, urwane myśli, niedopowiedzenia. Ładne ubrania, twój dwuznaczny uśmiech. Spojrzenia, w których zawarte są słowa. Twoje problemy, parę moich, dużo przeszłości. Wino. Więcej wina. Kilka lżejszych tematów, wspólne pasje. Tajemnica, zakłopotanie, trochę strachu. Oczekiwania.

Wzruszam się, choć zupełnie niepotrzebnie. Ocierasz moją łzę. Mówię wtedy, że jesteś wart wszystkiego, momentalnie się za to karcę. Za wcześnie. Ty odwdzięczasz się w trochę inny sposób. Do poznania konsekwencji zostało jeszcze kilka godzin. Wykorzystujemy to, potem będzie gorzko. Wtedy myślimy, że te godziny rozciągną się w czasie.  Że zamrozimy te chwile, a potem po prostu usuniemy je z naszej historii. Wszystko przecież z czasem topnieje, ucieka, ginie. Myślimy też, że nikomu nic złego się nie stanie. Że nikt nie zostanie zraniony. Wtedy to piękne, naprawdę. Potem wszystko się odwróci, na szczęście jeszcze nie teraz.

Siedzimy trochę za blisko siebie, udajemy, że to przez przypadek, że nie zauważyliśmy. Moje udo styka się z twoim, niby nic wielkiego. Było ciepłe lato, ale nie padało, a ja nie nosiłam stanika. Poszło całkiem łatwo, chwilowe przewartościowanie potrzeb. Dla własnej wygody. Wszystkiego jest jednak za dużo, oboje się oszukujemy. Chciałam trochę nie istnieć a trochę być w zasięgu wzroku. Twojego. Ciężko jest wszystko pogodzić.

Dotykam twoich warg, to miało być nic takiego. Wtedy zaczęłam oszukiwać się trochę mniej. Czułam się jakby ktoś bezmyślnie przeciął mi hamulce. Nie byłam w stanie się zatrzymać, wiedziałam, że to niebezpieczne. Wszystkie obietnice zostały złamane. Do końca nie wierzę, że to dzieje się naprawdę. Odpływam, rzucam się na głębię, tonę. Chciałabym zobaczyć jak wygląda życie z twojej perspektywy. Czy ważne są dla ciebie śniadania, na którym boku zasypiasz.

Kiedy twoje palce bezczelne łażą po moim ciele, zastygam, nie chcę cię spłoszyć. Mam wrażenie, że potrafię odczytać każdy ich fragment. Jakbym czuła nawet twoje linie papilarne. To straszne tak bardzo nie potrafić panować nad własnym ciałem. Bardzo powoli, podoba mi się, jednak po chwili uznaję, że niepotrzebnie tracimy czas. Tylko nie mów nikomu. Piękne słowa wyszeptane prosto do ucha. Zapach i ciepło na szyi. Niby było głośno. Płytkie, zbyt szybko urwane oddechy, głębokie myśli.

Ludzie dzielą się na tych, którzy blokują funkcję obrotu ekranu i na tych którzy tego nie robią. Cóż, przynajmniej w tym się różnimy. Myślę w jaki sposób mogłabym cię nie chcieć, a do głowy przychodzi mi tylko to. Tylko ta jedyna różnica, jednak kurwa, taka nieważna. Winna jestem ja, choć po chwili twierdzę że jednak ty, tak jest łatwiej. Zrzucam na ciebie odpowiedzialność, bez ciebie nic by się przecież nie stało.

Koniec. Nie bardzo wiemy co dalej robić. Nie mamy pomysłów jak się zachować, przestajemy być intuicyjni. Ktoś wyłączył grę, system się zawiesił. Potem wszystko się odwraca, zachodzi. Nawet biometr spada, a my za nim. Idę do domu. Nakładam na twarz słodki olejek, pozbywam się pewności siebie. Oczy smutne, twarz blada, wszystko mdłe. Zmywam makijaż, ale ty wciąż zostajesz na moim ciele. 

Uczucia stają się mieszane. Znów na siebie wpadamy, pomagamy przypadkowi. Zaczynamy wszystko od nowa.

szczęście jest tak blisko czy tak daleko?

 

źródło zdjęcia

Pierwsza połowa sierpnia. Jeszcze lato, choć trochę wigilia jesieni. Jadę pociągiem, obskurnym, ale przynajmniej mój przedział jest pusty. Słońce świeci nisko, o wiele niżej niż w czerwcu o tej porze. Powietrze pachnie inaczej. Oglądam pola nawłoci, które zawsze były dla mnie nostalgicznym widokiem, który wzbudzał jakieś jeszcze nie do końca określone emocje. W każdym razie dosyć intensywne.

Podróżuję bez bagażu. Chciałam na chwilę zniknąć. Nie mieć konkretnego położenia przez dłuższy czas. Łokcie przylepiają mi się do brudnego stolika.

Stukot, klekot, syrena lokomotywy, dźwięki peronu Choć wiem, że podróże pociągami nie należą do magicznych, to mimo to jest w nich coś kojącego. Wszędzie jest pełno historii, które obserwuję. 

Piwo zimne piwo Biorę cztery. Tym razem pozwalam sobie na odrobinę szaleństwa i kupuję je od szemranego typa. Uporczywie gapię się w telefon myśląc, że tym gapieniem zmuszę cię do kontaktu ze mną. Na korytarzu stoi mężczyzna. Niemal telepatycznie zauważa moje rozterki. Kątem oka, widzę karteczkę, którą trzyma na szybie mojego przedziału – Szczęście jest tak blisko czy tak daleko? Uśmiecham się niezobowiązująco. Myślę wtedy, że nie wiem nawet gdzie jestem ja, a co dopiero szczęście. Czasem wydaje mi się, że tęsknie nawet za tym, czego nigdy nie przeżyłam. Czasem cała jestem tęsknotą.

Kiedyś czytałam w pociągach książki, potem słuchałam muzyki, dziś słucham jedynie własnych myśli, staram się stworzyć z nich jakąś spójną całość. Wspomagam się przemijającym obrazem świata.

Ból, kilka łez tęsknota Miłość to takie wybudzenie się ze snu, wybudzenie przez odpowiednią osobę. Bez miłości życie jest jak sen, półmrok, który jest ciągiem zaspokajania podstawowych potrzeb. Kiedy budzimy się dzięki miłości, okazuje się, że potrzeb może być o wiele więcej, że wszystko zmienia wartość, nadaje sens najprostszym rzeczom. Kiedy się zakochasz otwierają się przed tobą nowe możliwości, jak w grze kiedy wbijesz nowy level. Gdy jej nie ma wszystko znika.

Pisk, zachód słońca i trochę alkoholu Mój przedział przestaje być samotnią. Zerkam na niego i dziwię się niesamowicie, bo nie jest zupełnie w moim typie, a jednak mi się podoba. Oczy trochę ciemne, jednak w słońcu mają kolor zbliżony do miodu. Patrzę się na niego i nie mogę przestać. Właściwie nie chcę. Pierwszy raz praktykuję takie gapienie się, w dodatku zupełnie bezwstydne. Kiedy patrzy na mnie, nie odwracam głowy, zamiast tego uśmiecham się. Teraz to na niego patrzę uporczywie, bo zdążyłam już znieczulić swoją korę mózgową bezwstydnie popijając piwo. Niby zimne, a jednak ciepłe. I właśnie takie pasuje tutaj najbardziej.

Rozmawiamy o sensie życia. Bo co właściwie innego można robić w pociągach. To idealne miejsce, żeby się nad tym porządnie zastanowić. Nie mówię mu, że moim zdaniem go nie ma. Mówię tylko, że życie jako całość, jako zbiór – ma sens. Nie precyzuję, że jednostki rzadko kiedy tak o sobie mówią – moje życie ma sens, bo sens jest okrutnie subiektywny. Ciężko stwierdzić co znaczy, tym bardziej w kontekście życia. Życie ma największy sens, kiedy się nad tym nie zastanawiasz. Jeśli tylko zaczniesz, uświadamiasz sobie, że wszyscy są do siebie podobni. Że niekiedy nawet nie warto się wyróżniać. Z drugiej jednak, życie to odpowiedzialność. Ja ją czuję, czuję każdą upływającą sekundę. Mówi, że idzie zapalić. Dziwne, naprawdę często mi się to zdarza. Miło sobie z kimś rozmawiam, kiedy nagle mój rozmówca przerywa konwersację i mówi, że idzie zapalić.

Mija piąta godzina jazdy. Napisałeś. Mówię do niego, że na mnie pora, że to już moja stacja, choć żadna nie była moją. Dlatego wysiadam karcąc się za tyle dziwnych myśli, za ten sens, którego niby nie ma, a jednak jest.  

Uświadamiam sobie, że to właśnie ty jesteś nim dla mnie.

emocjonalny zjazd

 

źródło zdjęcia

Czuję się fatalnie, jest mi źle na trzech różnych płaszczyznach, nie wiem dokąd zmierzam, w dodatku nie mam pomysłu na obiad. To co było oczywiste, już takie nie jest. Poddaję cię w wątpliwość.

Wyglądam nie jak ja, ale jak ktoś spokrewniony z tym kim byłam wczoraj.

Siadam, trochę się boje, myślę o strachu przed jutrem. Rosół nie zawsze pomaga. Największą stałością w moim życiu jest to, że zawsze chciałam tylko jednego. Chcę pisać, choć nie uważam tego zajęcia za doskonałe. Żyję od krytyki do pochwały, potem mam emocjonalny zjazd, bo uczuć jest we mnie zbyt dużo. Piszę. Jestem trochę jak emocjonalny kameleon, trochę jak dziewczyna z sąsiedztwa. W dresach, z psem. Życie jest podzielone na etapy.

Myślę, zmyślam, wymyślam, doprawiam prawdą. Na końcu jest melodia. Chodź, opiszę uczucia, które czujesz. Pokażę Ci jak powinny brzmieć, jaką powinny mieć melodię. To najprawdziwszy rodzaj współodczuwania. To jedyna rzecz, którą mogę ci zaoferować.

Nazwanie emocji to jedno, ale opisanie ich to sprawa zupełnie poważna. To tak, jakby podpisywać się tylko imieniem w skrótowej formie, zamiast pełnego nazwiska. Bez sensu. Kiedy dzień jest nienajlepszy, czekam na noc. Sen to taka chwilowa śmierć bez zobowiązań. To przyjemne, nagle wszystko co zewnętrzne znika, tworzy się nowy świat, który przynosi zupełnie coś innego. Z każdym dniem budzę się inna.

W każdym z nich jest jakiś duży quest do ogarnięcia. Jak jest się dzieckiem, to trzeba szybko nauczyć się sikać do nocnika, mówić i chodzić. Potem trzeba socjalizować się z innymi projektami tego uniwersum. Następnie należy po prostu zdawać jeden etap nauki i zaczynać kolejny. I tak w kółko, aż do osiemnastego roku życia. Nie sprawiać przy tym problemów, osiągać sukcesy, mieć pasję. Potem trzeba kogoś mieć, trzeba się zakochać, trzeba doznać czegoś naprawdę super. Czegoś po raz pierwszy w życiu. Potem trzeba zdać maturę, zrobić prawo jazdy, iść na studia. Następnie zakochać się, najlepiej szczęśliwie i do końca życia. Po kilku latach  się zaręczyć, następnie zaplanować wesele. Zaprosić wszystkich. Utrzymywać dobre kontakty z rodzinami. Wybudować dom, mieć dzieci, najlepiej najpierw dziewczynkę – wiadomo. Potem szybko kolejne – chłopczyk. Byleby była między nimi idealna różnica wieku. Potem można mieć oczywiście kolejne.

Kariera. Trzeba się wspiąć na jej szczyt. Najlepiej przed trzydziestką. Trzeba mieć pieniądze – to jasne. Ale trzeba też dobrze przy tej pracy wyglądać. Dobrze się ubierać. Trzeba cenić dobro rodzinne, ale też dbać o ogień w sypialni, dbać o siebie. Dobrze wyglądać, tryskać energią, mieć o sobie co opowiadać. Zarażać chęcią do życia. Mieć dystans. Potrafić się z siebie śmiać.

Być dobrą matka/ojcem, kochanką/kochankiem, dobrze gotować. Być szczęśliwym.

Poprawnie się zachowywać, podróżować. Być oczytanym, znać się na czymś dzięki czemu można się wyróżnić. Zazdrościć tylko sobie. Znać się na filmach, aktorach i autorach. Wspierać organizację, być tolerancyjnym. Mieć psa ze schroniska. Zaszczepić się i wstawić zdjęcie. Morsować. Wszystko dodać i zsumować. 

Zrealizować. 

Przez całe życie poprawność wchodziła mi w drogę. Tutaj jej nie będzie. Tworzę własne uniwersum. Proszę o szacunek.

Bez odbioru.

 


PAUZA II

źródło zdjęcia

 

Ludzie czasem znajdują się w sytuacji, w której wcale nie chcieli się znaleźć. Nie wiedzą nawet jak to się stało, że jednak się w niej znaleźli. Niestety czasem tak się dzieje. Jednego dnia życie toczy się normalny torem, a drugiego plącze się jak kilka metrów lampek choinkowych. W taki sposób, że nie wiadomo za co pociągnąć, żeby jakkolwiek poluźnić wszystkie, ciasno złączone, elementy. Właśnie tak ciągnie mnie do Ciebie.

                                      

Zakochałam się w Tobie momentalnie, potrzebowałam kilku sekund, żeby dotarło do mnie, że sama znalazłam się właśnie w takiej sytuacji. Wcześniej myślałam, że to niemożliwe, ale uwierzcie mi – to się zdarza. Teraz Cię kocham. Trzeba było od razu coś z tym zrobić, a nie czekać, aż wszystko rozejdzie się po kościach. Ucichnie i wsiąknie, w nadziei, że w końcu samo z siebie zupełnie zniknie. Trzeba było myśleć o tym wcześniej, prawda? Jednak problem tkwi w tym, że odkąd Cię poznałam myślę tylko o Tobie. Nie mam miejsca na nic innego.

Zawsze wiedziałam, że zakocham się w bardzo silnym mężczyźnie. Pewnie dlatego, że nie miałam ojca, teraz potrzebuję, żeby ktoś nade mną panował, mówił mi co mam robić. Żeby ktoś powiedział czy robię dobrze czy źle. Potrzebuję opieki. Kiedy po raz pierwszy Cię zobaczyłam, udawałam, że nie zrobiłeś na mnie wrażenia. Było jednak zupełnie inaczej. Kiedy tylko wyszłam z Twojego gabinetu od razu poczułam, że muszę tam wrócić.

Potem był kolejny raz. Musiałam Cię zobaczyć. Powiedziałam Ci, że tylko Ty możesz mnie zrozumieć, że po spotkaniu z Tobą poczułam, że muszę coś zmienić. Że dzięki Tobie jestem teraz kimś innym pomimo, że część mnie pozostała ta sama. Słaba. Wtedy widziałeś mnie pierwszy raz bez stanika. I wiesz co? Podobało mi się. Do tego stopnia, że nie mogłam o Tobie zapomnieć. Masz niepokojący wyraz twarzy. Popatrzysz na mnie jak zwykle. Potem wejdzie ona, westchniesz, nie odrywając wzroku od kawałka papieru.

Potem odwozisz mnie do domu. Słuchamy AC/DC, jest trochę niezręcznie. Potem ja jakoś głupio odpowiadam na Twoje śmieszne pytania. Podróż jakoś się ciągnie. Zastanawiam się czy coś z tego będzie, czy może zaprosisz mnie do kina (tak, wtedy można było). Wysadziłeś mnie pośrodku niczego. Byłam daleko od domu, wkurwiona i głodna, bo ubrałam się wtedy naprawdę lekko, żeby wyglądać seksownie. Chciałam być Twoją nagrodą. W dodatku zrobiłam to, w głębi duszy, wiedząc, że nic z tego nie będzie. Była końcówka lutego. Minęło kilka miesięcy.

I w końcu nadchodzi ten dzień. Nie wiem w co się ubrać, pytam kolegi, który kiedyś był, ale teraz już go nie ma. Wybieram. Wyglądam trochę jak stara maleńka, a trochę jak prostytutka. Dalej jadę autobusem. Dojeżdżam na miejsce, wysiadam, jest ciemno, bo to listopad. Patrzę, okazuje się że nie dojechałam na miejsce, ale na miejsce przed miejscem. Biegnę, potem już zapierdalam. W rozpiętym płaszczu, obcisłych czarnych jeansach i skórzanych botkach na wysokim obcasie.  Widzę, że dzwoni do mnie ona. Tak, ta sama. Ale nie mogę odebrać, bo jestem spóźniona i spanikowana, że jestem w czarnej dupie, ubrana tak, a nie inaczej. Zaczyna szczekać na mnie ogromny ciemny pies. Dobiegam na miejsce, ona też jest na stanowisku. W drzwiach gabinetu, oparty o framugę, w marynarce z założonymi rękami czeka na mnie on.

Na Twój widok skacze mi tętno, szkoda. Następnym razem wezmę więcej potasu. Zrobiłam wszystko, żebyś mnie zapamiętał, a zamiast tego ja nie mogę zapomnieć o Tobie.

Myślę tak nadgorliwie, że zastanawiam się o czym myślałam zanim cię poznałam i zupełnie nie mogę sobie tego przypomnieć. Wypełniasz całą moją głowę, wszystkie myśli, każdy dzień i każdą minutę. Czy można oszaleć z miłości? Nie wiem, ale na pewno można się tak czuć. To przytłaczające, smutne i ciężkie do zniesienia. Tym bardziej jeśli nie można z takim uczuciem nic zrobić i nikomu powiedzieć.

Potem zabrała mi Cię Warszawa. Będę tam pod jakimś pretekstem. Praca. Jeszcze się nie martwię.

Powiem, że zrobię Ci kilka fotek, bo Twoje są fatalne, a ja mam niezłe oko. Wkurzasz się, widzę to, ale mimo wszystko uśmiechasz się i mówisz patrząc mi prosto w oczy. Tym chłodnym spojrzeniem, odpowiadasz, że wpadniesz wieczorem. Adres wyślij smsem. Uśmiecham się, niby szyderczo, niby nic mnie to nie obchodzi. Ekscytacja sprawia, że znów serce bije za szybko. Widać to nawet przez moją koszulę. 

Przychodzi do mnie do pokoju, otwieram mu, Wyglądam jak ekskluzywna prostytutka, która dostaje za coś takiego furę siana. Ja chcę tylko jego. Nawet nie drgnął, chociaż próbował patrzeć mi prosto w oczy, widziałam, że chciał objąć mnie wzrokiem całą. Zwłaszcza moje piersi, które wyglądały jak trofeum. Miałam na sobie długi płaszcz, byliśmy bardzo blisko. Czasem zwalniał albo pędził, tam gdzie oboje pragnęliśmy dotrzeć. Jakimś jeszcze nie odkrytym kanałem cząstka niego zaczęła podążać w stronę serca. Kochałam go. To były emocje tak intensywne, że nie potrafiłam tego udźwignąć Po pierwszym chciałam drugi, potem trzeci, po trzecim zaczęło mi coś przeszkadzać, po czwartym zaczęłam sobą gardzić, po piątym zupełnie straciłam do siebie szacunek, potem zaczęłam się nienawidzić. W końcu pożałowałam wszystkiego.

Gówniana Warszawa. Nie myślę tak, powiedziałam to w rozgoryczeniu i tęsknocie. W dodatku zaczynało mi się robić mi się duszno. Warszawa zabrała mi po prostu kogoś ważnego. Piszę o mężczyźnie, którego spotkałam.

Powiedział kocham cię. Powiedział mi to prosto w serce. Tym razem jakimś połączeniem z uchem. Dziwny ten organizm. Wychodzi na to, że wszystkie drogi prowadzą do serca. I wtedy droga dobiegła końca. Dotarłam na miejsce. Euforia trwała naprawdę długo. Byliśmy ze sobą połączeni. Jak klocki lego, te których w żaden sposób nie da się w rozdzielić. Złączeni każdym fragmentem. Opuszkiem palca, policzkiem, klatką piersiową i kilkoma innymi rzeczami, które sprawiały, że ta chwila była naprawdę wyjątkowa. Delikatnie, wolno, jak do nieznanego miejsca. Zaczął powoli, delikatnie mnie poznawał, trochę zapamiętywał, a trochę czekał, aż dostanie, to co najważniejsze. Zaczęłam robić mu zdjęcia. Wyglądałam jak prostytutka która łączy pasję z drugim kierunkiem. Czułam się trochę jak w filmie Closer kiedy Julia Roberts robiła zdjęcia Judowi Law. On stał przede mną. Mój. I tak jak w filmie, ta relacja również była toksyczna. Nie róbcie tego w domu. Po czymś takim po prostu roztrzaskasz się na asfalcie, jak porcelana twojej babci. Już nigdy nie złożysz się do kupy. Tej nocy spałam nago. Właściwie nie tylko tej, to podobno bardzo zdrowe. A ja nie wstydzę się swojego ciała, jest doskonałe. Potem leżysz trzymając rękę na mojej klatce piersiowej. Twój tors przykleja się do moich pleców. Wtedy jestem Twoja. Trzymasz mnie mocno. I ta przynależność sprawia ze chce więcej.

Bywa, że nie myślę o Tobie tak często. Jednak zawsze potem dopada mnie głód.

Mój klient kupił sobie nowe perfumy. Teraz pachniał dokładnie tak jak Ty. Wtedy oszalałam, rzuciłam wszystko. Przez moje nozdrza też przeszedłeś, aż do mojego serca. Nawet dalej. Wtedy kupiłam bilet. Musiałam Cię zobaczyć, dotknąć. Musiałam Cię poczuć.

Kochanie Cię to taki rodzaj zawieszenia życia. Pauza. Żyję tęsknotą za Tobą i nie mogę jej zaspokoić. Cały czas czekam, ale bywają dni, kiedy dociera do mnie, że nie ma żadnej obietnicy. Wtedy jest naprawdę ciężko. To są dni kiedy czuję się jak ktoś pogrążony w żałobie, a potem, znów, żyję w zupełnym odrealnieniu, myśląc, że coś może się zmienić. Trwanie w czymś takim to pewien rodzaj masochizmu, taki haj, który nie opuszcza mnie od lat. To niezdrowe, bo nie mogę żyć ani bez Ciebie ani z Tobą. Czy to oznacza, że nie mogę żyć wcale?

Potem zachodzi słońce. Jest zupełnie szaro, choć czasem się przejaśnia. A ja wtedy idę w stronę tych promieni, kiedy uświadamiam sobie, że ta droga prowadzi donikąd. Jest ślepa. Zupełnie tak jak ja kiedy nią podążam. Spotkania, tęsknota, większa tęsknota, marzenia i szaleństwo. Czy to był sen? W oddali widzę ludzi, mówię do nich Twoim imieniem. Gdzie jesteś?

 

RÓD PYRKÓW #1

 


Zaczynamy lajtowo, ale nie martwcie się, potem będziecie musieli zapiąć pasy, bo szykuje się ostra jazda. Najpierw trzeba po prostu przyswoić podstawy, żeby potem przejść do czegoś trudniejszego. Jak w każdej dziedzinie nauki.



Pyrków w barwach szczęścia jest właściwie równie dużo co na obiadowym talerzu przeciętnego Polaka. Wszystko zaczęło się od założycieli rodu – Marii i Romana. Dzięki nim dostaliśmy jeszcze piątkę kolejnych bohaterów w postaci ich dzieci. Z Romanem pożegnaliśmy się jakieś kilkanaście lat temu i naprawdę nie pamiętam czy było w jego życiu coś wartego opisania. Jednak dam sobie uciąć rękę, że była chociaż jakaś zdrada, bo to taki must have każdego bohatera. Roman był ratownikiem medycznym i pewnego dnia nadszedł czas jego ostatniej akcji, bo dostał ataku serca, ale tuż przed śmiercią zdążył jeszcze wyciągnąć dziecko z płonącego auta (chyba nie płonęło, ale chciałam trochę podrasować scenariusz). Smutek był z tego podwójny, bo nie dość, że zmarł mąż i ojciec, to jeszcze rodzina Pyrków została bez hajsu. Dlatego Maria założyła firmę sprzątającą i znalazła sobie kolejnego męża – Marka.




Marek byłby naprawdę super, gdyby nie jego matka – Krysia. Krysia, przynajmniej na początku, teraz już trochę mniej, była naprawdę uciążliwa. Powiedziała Markowi wprost, że piątka nieswoich dzieci, to jednak trochę za dużo (powiedziała to oczywiście innymi słowami jak to Krysia). Ku jej uciesze, niespodziewanie okazuje się, że w życiu Marka pojawia się jego była dziewczyna – Nina. Okazuje się również, że ma syna Witka. Na końcu okazuje się, że ten syn jest Marka, a nie Wolfganga jak wszyscy do tej pory myśleli. Wtedy Krysia stwierdziła, że Nina jest super, bo ma tylko jedno dziecko, w dodatku Marka i to będzie dobry deal. Marek jednak zachował się jak zbuntowany nastolatek i postanowił mimo wszystko wziąć ślub z Marysią, ale bez Krysi.

Potem Marysia umiera, Marek zostaje sam, w dodatku totalnie nie ma głowy do wychowywania swojego syna, do którego głowy nie ma również jego matka. Kiedy Witek oswaja się z tym, że ma nowego ojca, matka również wiąże się z kimś nowym, wyjeżdża nie wiadomo gdzie i tak przerzucają go między sobą a babcią Krysią, choć dopiero co skończył terapię po zmianie ojca.



Potem Marek znajduje sobie konkubinę – doktor Edytę z Leśnej Góry, która z kolei nie przepada za Witkiem (nie da się dogodzić wszystkim kobietom). Przez to, że go nie lubiła, stwierdziła, że dla jaj poparzy sobie twarz i oczy, potem zwali to na niego i raz na zawsze pozbędzie się problemu. Typ bohatera – strateg. Dała sobie prezent mówiąc, że jest od Witka, który był domowej roboty konstrukcją silnie wybuchową. Marek w końcu domyśla się kto jest winny. Witek jednak znajduje oparcie w swoich kolegach narkomanach. Podejrzewam, że byłby to najlepszy tydzień w jego życiu, gdyby nie to, że w końcu musiał się spakować i jechać na odwyk. Dwa razy.

Kiedy konkubina zostaje odprawiona z domu Marka raz na zawsze zamieszkuje z nim Iwonka (nie wiem jak to się stało, sorry). Chyba była chora po tym jak wróciła z misji w Bangladeszu, bo jest lekarzem, a jej małżeństwo z Polakiem muzułmaninem rozpadło się, bo Alek – mąż, był zazdrosny. Jego rodzice też nie chcieli dopuścić do ślubu - to częsty motyw. Kiedy Iwonka tak sobie pomieszkuje u Marka, pewnego dnia otwierają wino i okazuje się, że aż lecą iskry. Potem Iwonka znika na jakiś czas, żeby kilka miesięcy później oznajmić, że jest w ciąży, ale nie powie kim jest ojciec. Szok i niedowierzanie, niewielka pula rodziny dowiaduje się, że ojcem dziecka Iwonki jest człowiek, który po części był właściwie i jej ojcem.



Zapomniani przez wszystkich dziadkowie pojawiają się nagle głównie  po to, żeby powiedzieć Iwonce, że tak to się jednak nie robi. I żeby strzelić focha na kolejne 10 odcinków, bo dowiedzieli się czyje to dziecko dopiero na jego chrzcie. Chociaż na początku byli pod mega wrażeniem, że Marek tak przejął się dzieckiem Iwonki i tak super zajmuje się nieswoimi dziećmi zmarłej żony.

Witek mieszka teraz z przybraną córką swojego ojca, która również ma z nim córkę i jest jego dziewczyną. Oprócz tego sam znajduje sobie dziewczynę, która pali marihuanę, a Marek obserwuje ich zza firanki przez lornetkę, za co karci go Iwonka, mówiąc, że jeśli jej rodzice to zobaczą, to pójdzie siedzieć. Ostatecznie postanawiają skorzystać z pradawnych zwyczajów i zaprosić ją na obiad.

cdn

ŹRÓDŁA ZDJĘĆ

ROMAN MARIA IWONKA HUBERT AGATA WOJTEK STAŚ MAREK KRYSIA NINA WITEK DZIADKI NARKOMANI


 

 

 

 


bardziej intro niż ekstra

 

źródło zdjęcia 

To, że tak wielu introwertyków ukrywa się nawet przed samym sobą, nie jest pozbawione sensu. Żyjemy w świecie, w którym dominuje system wartości, który ja nazywam Ideałem Ekstrawertyka – oparty na wszechobecnej wierze w to, że osobą idealną jest osobnik niezwykle towarzyski i otwarty, typ samca/samicy alfa, który znakomicie daje sobie radę w sytuacjach, w których to właśnie on znajduje się w centrum uwagi.  

W naszym świecie często wydaje nam się, że cenimy indywidualność, gdy tymczasem nazbyt często podziwiamy i wysławiamy tylko jeden jej rodzaj, mianowicie ten, który demonstrują pewne siebie osoby, które „idą na całość”. Oczywiście nie mamy nic przeciwko temu, by wyjątkowo uzdolnieni samotnicy, zakładający w swoich garażach firmy internetowe, reprezentowali taki czy inny typ osobowości. Oni są tu jednak raczej wyjątkiem, a nie regułą, a nasze tolerancyjne podejście obejmuje w zasadzie jedynie tych z nich, którzy już stali się bajecznie bogaci lub mają wszelkie zadatki na zrobienie wielkich pieniędzy. 

Oba cytaty pochodzą z książki Susan Caine Ciszej proszę. 

Wiele osób ma problem ze zrozumieniem introwertyków. Najgorszym skutkiem takiego niezrozumienia jest narastające poczucie winy. Dzieje się tak, ponieważ człowiek idealny jest przebojowym ekstrawertykiem. Nie zliczę ile razy ktoś powiedział o mnie, że jestem dzikusem albo żebym zachowywała się inaczej, bo tak nie wolno albo że jestem aspołeczna czy specyficzna. I można to tłumaczyć i tłumaczyć, ale koniec końców niektórzy i tak traktują to jak jakiś wymysł. Nie sądzę, żeby to miało się w najbliższym czasie zmienić, ale mogę powiedzieć chociaż tyle – wszyscy introwertycy, nie jesteśmy nienormalni!

Świetnie bawię się sama ze sobą i nigdy się ze sobą nie nudziłam. Potrafię nawet sama siebie rozśmieszyć i to tak jak nikt inny.

W moim przypadku najwięcej mogę z siebie dać, jeśli działam solo, wtedy też jestem najbardziej kreatywna. Myślę, że szkoły nie do końca są fajne dla introwertyka. Do dziś nie wiem po co były mi publiczne recytacje wiersza czy śpiewanie piosenek na środku sali. Ja się po prostu do tego nie nadaje i nigdy nie będę się nadawała. Wolę pisać niż mówić, bo kiedy piszę, pozwala mi to uporządkować myśli, które często podczas mówienia są chaosem, którego nie potrafię okiełznać. Uważam, że skoro tak bardzo cenimy różnorodność i coraz więcej mówi się o tolerancji, to taką inność też powinniśmy akceptować. Kolejną zmorą były dla mnie drużynowe gry na wfie, czyli po prostu zapierdalanie za piłką, kiedy sportowe guru w atrybutach z  adidasów i gwizdka smętnie siedziało na ławce. Z tego samego powodu nie lubię planszówek, ani żadnych rzeczy które, powiedzmy, "każą" mi być cały czas w jednym miejscu. Ja lubię mieć swobodę, lubię mieć możliwość wyjścia. Tak samo męczy mnie i sprawia ogromny dyskomfort, kiedy w dużych skupiskach jestem ,,zastawiona” ludźmi z każdej strony, na przykład siedząc przy stole. Najgorsze jest to, że zwykle jestem "upychana" w jakieś najwęższe miejsca, bo przecież – ty jesteś chuda to się zmieścisz. Ilość ludzi i brak możliwości wyjścia kiedy chcę, okropnie mnie przytłacza i wtedy zwykle jestem najdziwniejsza.

Kiedy introwertyk poznaje ekstrawertyka, w dodatku się w nim zakochuje

Przez 6 lat naszego wspólnego życia, przez Kubę albo dzięki niemu, zdążyłam poznać chyba kilkaset osób. Właściwie nie wiem czy aż tyle, ale na pewno bardzo dużo i na pewno czuję się jakbym poznała ich właśnie tyle. Większość tych znajomości to takie typowe jednorazówki, zanim zdążyłam zapamiętać imię okazywało się, że już więcej tej osoby nie zobaczę. Pierwsze lata naszej znajomości, to było, ciągłe i nieprzerwane, poznawanie nowych osób. Poznawałam i poznawałam i to poznawanie naprawdę się nie kończyło. Przedstawiałam się po kilka razy, bo czasem traciłam rachubę, czy już się poznaliśmy czy nie. I kiedy myślałam, że już większość osób poznałam okazało się, że Kuba ma dużą rodzinę. To tak jakbym grała w jakąś grę i nagle wróciłabym na start. Szczerze mówiąc, do tego czasu o dużych rodzinach głównie słyszałam. Nie bardzo wiedziałam jak taka duża spokrewniona ze sobą społeczność wygląda w prawdziwym życiu. A jedyna duża rodzina, którą znałam była rodzina McCallisterów.

Łatwo nie jest, bo po 6 latach jeszcze wszystkich nie znam. Nauczyłam się jednak jednego, jeśli poznaje kogoś nowego, to zwykle jest to kuzyn. Kiedyś Kuba tłumaczył mi kto w jego rodzinie ma małego, ślicznego pieska z czarnymi oczkami. Kiedy miałam już totalną wodę z mózgu, Kuba rozpisał mi w końcu kilka pokoleń swojej rodziny, bo nie mogłam tego ogarnąć. Tym bardziej, że jestem na bakier z fachowym nazewnictwem członków rodziny. Czułam się wtedy jak ta laska z memów ze wzorami matematycznymi.

Wyobraźcie sobie teraz jak się czuję, kiedy dostajemy jakieś zaproszenie.

Ja – A kto tam będzie?

Kuba – Wszyscy

Kiedy wiem, że szykuje się jakieś wesele, komunia, czy cokolwiek w stylu "buzi, koperta" od razu czuję ucisk w żołądku. Czuję się wtedy taka ,,wystawiona” przed ludźmi, bez możliwości wyjścia, a ja muszę mieć taką możliwość. Tylko, że nie można czuć się źle w dużych skupiskach ludzi, tym bardziej jeśli to rodzina. Takie rzeczy nie mogą się nie podobać, nie można tego nie lubić, nie można też czuć się wtedy źle. Nie przepadam też za powitaniami i pożegnaniami. Mi wystarczy zbiorowe cześć albo dzień dobry, moim zdaniem nie trzeba się od razu dotykać. Uwielbiam też angielskie wyjścia, ale tego niestety nie wolno.

Jednak podsumowując te 6 lat mogę o sobie powiedzieć, że po części stałam się ,,wyuczonym” ekstrawertykiem, z kolei Kuba odrobinę przystopował z organizowaniem mi przeróżnych, społecznych atrakcji. Z ciekawostek, powiem Wam tylko tyle, że nawet będąc introwertykiem można mieć skłonność do słowotoków, którymi przebijam czasem niejednego ekstrawertyka. Tym bardziej, że przerywam nawet sama sobie. Tyle mam czasem do powiedzenia.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

barwy mojego życia

Wprowadzę Was dzisiaj w nowy wymiar seriali. Raczej nigdy nie będę pisać o poważnych serialach, bo co właściwie mogę o nich powiedzieć, skoro wszyscy oglądają teraz to samo. A nawet, gdyby coś jakimś cudem Was ominęło, to macie na ten temat 15 postów na blogach albo netflix sam powie wam, że musicie obejrzeć jakiś tam tytuł, bo wszyscy to oglądają i nie będziecie mieć o czym gadać ze znajomymi. A takie siedzenie w ciszy jest czasem niezręczne. Z kolei inne mniej znane, ale bardzo przeze mnie cenione, produkcje nie są dostępne absolutnie nigdzie, więc pozostaje mi pisać o tym. 

Z polskich seriali, które oglądałam jako dziecko, żadnego nie oglądam do teraz. Oglądałam Klan i tak jak Barwy szczęścia ludzie często oglądają ten serial tylko i wyłącznie dla jaj i wybuchowych dialogów, ale nie dotrwałam długo, bo ten serial mnie dołował. Już piosenka na początku – że życie jest nowelą raz przyjazną ale wrogą i takie tam kiepsko na mnie wpływało. Dlatego raczej nie, choć szkoda, bo słyszałam o nim dużo dobrego. Oglądałam też M jak miłość, ostatnio obejrzałam nawet ten kultowy fragment o komputerze. Muzyka, gra aktorska, doskonałe dialogi. Najlepsza rzecz na jaką można przeznaczyć 2 minuty swojego życia. Niestety w pewnym momencie odcięłam się od tej miłości, bo było mi jej aż nadto. Oglądałam również Plebanię, ale to dopiero był hardcore. Tracz -  obok Buki i dementorów, w życiu najbardziej bałam się chyba tylko jego. Jego wyraz twarzy był taki, że nie wiadomo, czy jest fajnie, czy zaraz cię zabije. Zdecydowanie nie na moje nerwy. 

Dlatego pewnego dnia sięgnęłam po coś lżejszego, po Barwy szczęścia. O fajnie - pomyślałam sobie - kto nie lubi szczęścia, tym bardziej barw, a jak barwy szczęścia to już w ogóle ekstra. Początek totalnie relaksujący, same szczęśliwe twarze, muzyczka taka pod nóżkę, w dodatku niedługi, więc nie szkoda czasu. Oglądam ten serial mniej więcej od początku, ale miałam niestety dosyć długie przerwy. Jednak od jakiegoś czasu moja regularność w tym oglądaniu jest naprawdę godna pozazdroszczenia, bo chyba do niczego oprócz pisania, nie podchodzę tak skrupulatnie. Przybliżę Wam teraz moje ulubione wątki.

spoiler alert

Na początek - jedna z pierwszych rodzin jaka pojawiła się w serialu. Specjalnie stworzyłam te kozackie grafiki, żebyście się mogli jakoś połapać, ale wierzcie mi, warto!





Na początku był Piotr Walawski i ten Piotr miał żonę – Martę. Pewnego dnia stwierdzili, że chcą mieć dzieci, ale niestety nie mogli. Potem on zdradził żonę i okazało się, że ta kochanka jest w ciąży. Okazało się również, że ta kochanka jest umierająca i że on będzie się musiał tym dzieciaczkiem zająć. No to Marta trochę zatarła rączki na to dziecko i je adoptowali ALE dziecko miało imię po kochance (hehe) – Ewelina – a potem okazało się, że Ewelina (senior) miała siostrę bliźniaczkę, z którą ten facet też miał romans. Potem miał ich multum, w końcu ożenił się z przyjaciółką swojej pierwszej żony, miał z nią też dwójke dzieci, a potem tradycyjnie ją zdradził, więc ona stwierdziła, że oskarży go o pedofilie, potem zamknęli ją w zakładzie psychiatrycznym. Potem zginęła jego pierwsza żona a potem jedno z dwójki dzieci (od tej w zakładzie psychiatrycznym). Koniec końców sam popełnił samobójstwo. I zawsze w tym momencie razi mnie tytuł serialu – myślę, że zgodzi się ze mną też Ewunia  (Ewelina 2 – ale była/zmarła żona nie chciała mówić do dziecka imieniem kochanki męża, w sumie zrozumiałe). No to tak, niby barwy szczęścia, a scenarzyści najpierw uśmiercili jej biologiczną matkę, potem tą drugą, trzecia była chora psychicznie. W dodatku zginęła jej siostra a ojciec popełnił samobójstwo. Masakra, no nie? Zastanawiam się czasami, czy taka rola dla małego dziecka nie jest zbyt obciążająca psychicznie.

Z tego Piotra, to był taki czarny charakter, bo nigdy nie można było przewidzieć co strzeli mu do głowy, kogo z kim zdradzi, czyje to będą dzieci i jaką będą miały matkę.

Kolejna postać to Kasia Górka, a za nią, ramię w ramię, jej mąż Łukasz.



Kasia Górka po wielu problemach z facetami postanowiła wykorzystać sztuczne zapłodnienie, żeby zostać matką. Potem jej były facet okazał się być umierający, więc stwierdziła, że nada temu dziecku jego imię – Ksawery. Cała Polska zastanawiała się wtedy czy to jego dziecko, serio. Potem on umarł, a dziecko zaczęło mieć problemy ze zdrowiem. Udało jej się wywalczyć numer telefonu do właściciela wykorzystanej spermy, żeby prosić go o pomoc. Łukasz - dawca -  w końcu się ugiął i stwierdził, że on to dziecko chce i Kasię też chce, więc się z nią ożenił. Okazało się jeszcze, że jest dziennikarzem i właściwie tej spermy, to on nie za bardzo chciał oddawać, ale pisał akurat o tym artykuł i mu kazali. Jakiś czas później okazało się, że znowu dzwonią do niego z tego banku z jakimś problemem. Przyszła do nich jakaś pani, która też wykorzystała jego spermę, była mega zadowolona i prosi o jeszcze trochę, bo chce mieć rodzeństwo dla swojej córki. On zapiera się, że nie i już, temat na chwilę cichnie. Potem okazuje się, że z tą laską pracuje jego żona i ona to dziecko poznaje - Paulinka - a potem Ksawery zaprzyjaźnia się z Paulinką. No i po jakimś czasie, honorowy Łukasz, na przekór żonie, pozwala Paulince mówić tato. Ksawery wkurzony, bo lubi Paulinkę, ale bez przesady, żeby od razu z nim mieszkała. Kasia jest nawet bardziej niż wkurzona i wyjeżdża bardzo daleko. Łukasz to taki trochę Rysiek z klanu. Tak w największym skrócie.

Lecimy dalej.



Dominika – była prostytutka i striptizerka. Prawie została żoną mega bogatego Sebastiana, ale jak to w życiu bywa, musiały zajść jakieś pewne komplikacje. Po zerwaniu z dawnym życiem postanowiła zostać przedsiębiorcą i zaczęła świadczyć usługi sprzątające. Tak trafiła do Klemensa (o Klemensie jeszcze potem Wam coś powiem, tak bardziej z prywatnego archiwum*), który czaił się na nią jak Fibi na piłeczkę. A ona, żeby zarobić trochę więcej postanowiła sprzątać, ale w bieliźnie. Na jej ślub przyszli nieproszeni goście – Klemens (kocham te zbiegi okoliczności), który przyszedł jako osoba towarzysząca siostry byłej żony faceta za którego wychodzi Dominika. A także jej były alfons, w którym nota bene, potem się zakochała, bo przestał pić i zrobił maturę z matmy. I zanim właściwie ktokolwiek miał do niej jakiekolwiek pretensje ona stwierdziła, że ten ślub pierdoli, idzie do domu i zaczęła pracować w barze.

THE END

Najlepsze w takim wspólnym oglądaniu z Kubą jest tłumaczenie mu tych wszystkich śmiesznych powiązań. To właśnie dzięki temu tak utrwaliłam sobie tę wiedzę i zobaczyłam te wszystkie smaczki jakie wrzucają do scenariusza eksperci od rozpisywania życia na kartkach.

* Jeśli chodzi o Klemensa, to pamiętam jak będąc jeszcze początkującą studentką wybrałyśmy się z koleżanką na melanż. I szłyśmy sobie po rynku, po tych kocich łbach w butach na wysokim obcasie i nagle Natalia mówi teatralnym szeptem - nie idźmy tędy. Ja się pytam - to jakiś twój były? - Nie, Klemens z barw szczęścia. Koniec końców udało nam się, nie zobaczył nas.

Źródła pozostałych zdjęć:

ksawerymartapiotrigaewuniakasiałukaszpaulinkaizadominikaklemenssebastianjacek przypadek

INSTAGRAM

Copyright © Honorata Zepp