RÓD PYRKÓW #1

 


Zaczynamy lajtowo, ale nie martwcie się, potem będziecie musieli zapiąć pasy, bo szykuje się ostra jazda. Najpierw trzeba po prostu przyswoić podstawy, żeby potem przejść do czegoś trudniejszego. Jak w każdej dziedzinie nauki.



Pyrków w barwach szczęścia jest właściwie równie dużo co na obiadowym talerzu przeciętnego Polaka. Wszystko zaczęło się od założycieli rodu – Marii i Romana. Dzięki nim dostaliśmy jeszcze piątkę kolejnych bohaterów w postaci ich dzieci. Z Romanem pożegnaliśmy się jakieś kilkanaście lat temu i naprawdę nie pamiętam czy było w jego życiu coś wartego opisania. Jednak dam sobie uciąć rękę, że była chociaż jakaś zdrada, bo to taki must have każdego bohatera. Roman był ratownikiem medycznym i pewnego dnia nadszedł czas jego ostatniej akcji, bo dostał ataku serca, ale tuż przed śmiercią zdążył jeszcze wyciągnąć dziecko z płonącego auta (chyba nie płonęło, ale chciałam trochę podrasować scenariusz). Smutek był z tego podwójny, bo nie dość, że zmarł mąż i ojciec, to jeszcze rodzina Pyrków została bez hajsu. Dlatego Maria założyła firmę sprzątającą i znalazła sobie kolejnego męża – Marka.




Marek byłby naprawdę super, gdyby nie jego matka – Krysia. Krysia, przynajmniej na początku, teraz już trochę mniej, była naprawdę uciążliwa. Powiedziała Markowi wprost, że piątka nieswoich dzieci, to jednak trochę za dużo (powiedziała to oczywiście innymi słowami jak to Krysia). Ku jej uciesze, niespodziewanie okazuje się, że w życiu Marka pojawia się jego była dziewczyna – Nina. Okazuje się również, że ma syna Witka. Na końcu okazuje się, że ten syn jest Marka, a nie Wolfganga jak wszyscy do tej pory myśleli. Wtedy Krysia stwierdziła, że Nina jest super, bo ma tylko jedno dziecko, w dodatku Marka i to będzie dobry deal. Marek jednak zachował się jak zbuntowany nastolatek i postanowił mimo wszystko wziąć ślub z Marysią, ale bez Krysi.

Potem Marysia umiera, Marek zostaje sam, w dodatku totalnie nie ma głowy do wychowywania swojego syna, do którego głowy nie ma również jego matka. Kiedy Witek oswaja się z tym, że ma nowego ojca, matka również wiąże się z kimś nowym, wyjeżdża nie wiadomo gdzie i tak przerzucają go między sobą a babcią Krysią, choć dopiero co skończył terapię po zmianie ojca.



Potem Marek znajduje sobie konkubinę – doktor Edytę z Leśnej Góry, która z kolei nie przepada za Witkiem (nie da się dogodzić wszystkim kobietom). Przez to, że go nie lubiła, stwierdziła, że dla jaj poparzy sobie twarz i oczy, potem zwali to na niego i raz na zawsze pozbędzie się problemu. Typ bohatera – strateg. Dała sobie prezent mówiąc, że jest od Witka, który był domowej roboty konstrukcją silnie wybuchową. Marek w końcu domyśla się kto jest winny. Witek jednak znajduje oparcie w swoich kolegach narkomanach. Podejrzewam, że byłby to najlepszy tydzień w jego życiu, gdyby nie to, że w końcu musiał się spakować i jechać na odwyk. Dwa razy.

Kiedy konkubina zostaje odprawiona z domu Marka raz na zawsze zamieszkuje z nim Iwonka (nie wiem jak to się stało, sorry). Chyba była chora po tym jak wróciła z misji w Bangladeszu, bo jest lekarzem, a jej małżeństwo z Polakiem muzułmaninem rozpadło się, bo Alek – mąż, był zazdrosny. Jego rodzice też nie chcieli dopuścić do ślubu - to częsty motyw. Kiedy Iwonka tak sobie pomieszkuje u Marka, pewnego dnia otwierają wino i okazuje się, że aż lecą iskry. Potem Iwonka znika na jakiś czas, żeby kilka miesięcy później oznajmić, że jest w ciąży, ale nie powie kim jest ojciec. Szok i niedowierzanie, niewielka pula rodziny dowiaduje się, że ojcem dziecka Iwonki jest człowiek, który po części był właściwie i jej ojcem.



Zapomniani przez wszystkich dziadkowie pojawiają się nagle głównie  po to, żeby powiedzieć Iwonce, że tak to się jednak nie robi. I żeby strzelić focha na kolejne 10 odcinków, bo dowiedzieli się czyje to dziecko dopiero na jego chrzcie. Chociaż na początku byli pod mega wrażeniem, że Marek tak przejął się dzieckiem Iwonki i tak super zajmuje się nieswoimi dziećmi zmarłej żony.

Witek mieszka teraz z przybraną córką swojego ojca, która również ma z nim córkę i jest jego dziewczyną. Oprócz tego sam znajduje sobie dziewczynę, która pali marihuanę, a Marek obserwuje ich zza firanki przez lornetkę, za co karci go Iwonka, mówiąc, że jeśli jej rodzice to zobaczą, to pójdzie siedzieć. Ostatecznie postanawiają skorzystać z pradawnych zwyczajów i zaprosić ją na obiad.

cdn

ŹRÓDŁA ZDJĘĆ

ROMAN MARIA IWONKA HUBERT AGATA WOJTEK STAŚ MAREK KRYSIA NINA WITEK DZIADKI NARKOMANI


 

 

 

 


bardziej intro niż ekstra

 

źródło zdjęcia 

To, że tak wielu introwertyków ukrywa się nawet przed samym sobą, nie jest pozbawione sensu. Żyjemy w świecie, w którym dominuje system wartości, który ja nazywam Ideałem Ekstrawertyka – oparty na wszechobecnej wierze w to, że osobą idealną jest osobnik niezwykle towarzyski i otwarty, typ samca/samicy alfa, który znakomicie daje sobie radę w sytuacjach, w których to właśnie on znajduje się w centrum uwagi.  

W naszym świecie często wydaje nam się, że cenimy indywidualność, gdy tymczasem nazbyt często podziwiamy i wysławiamy tylko jeden jej rodzaj, mianowicie ten, który demonstrują pewne siebie osoby, które „idą na całość”. Oczywiście nie mamy nic przeciwko temu, by wyjątkowo uzdolnieni samotnicy, zakładający w swoich garażach firmy internetowe, reprezentowali taki czy inny typ osobowości. Oni są tu jednak raczej wyjątkiem, a nie regułą, a nasze tolerancyjne podejście obejmuje w zasadzie jedynie tych z nich, którzy już stali się bajecznie bogaci lub mają wszelkie zadatki na zrobienie wielkich pieniędzy. 

Oba cytaty pochodzą z książki Susan Caine Ciszej proszę. 

Wiele osób ma problem ze zrozumieniem introwertyków. Najgorszym skutkiem takiego niezrozumienia jest narastające poczucie winy. Dzieje się tak, ponieważ człowiek idealny jest przebojowym ekstrawertykiem. Nie zliczę ile razy ktoś powiedział o mnie, że jestem dzikusem albo żebym zachowywała się inaczej, bo tak nie wolno albo że jestem aspołeczna czy specyficzna. I można to tłumaczyć i tłumaczyć, ale koniec końców niektórzy i tak traktują to jak jakiś wymysł. Nie sądzę, żeby to miało się w najbliższym czasie zmienić, ale mogę powiedzieć chociaż tyle – wszyscy introwertycy, nie jesteśmy nienormalni!

Świetnie bawię się sama ze sobą i nigdy się ze sobą nie nudziłam. Potrafię nawet sama siebie rozśmieszyć i to tak jak nikt inny.

W moim przypadku najwięcej mogę z siebie dać, jeśli działam solo, wtedy też jestem najbardziej kreatywna. Myślę, że szkoły nie do końca są fajne dla introwertyka. Do dziś nie wiem po co były mi publiczne recytacje wiersza czy śpiewanie piosenek na środku sali. Ja się po prostu do tego nie nadaje i nigdy nie będę się nadawała. Wolę pisać niż mówić, bo kiedy piszę, pozwala mi to uporządkować myśli, które często podczas mówienia są chaosem, którego nie potrafię okiełznać. Uważam, że skoro tak bardzo cenimy różnorodność i coraz więcej mówi się o tolerancji, to taką inność też powinniśmy akceptować. Kolejną zmorą były dla mnie drużynowe gry na wfie, czyli po prostu zapierdalanie za piłką, kiedy sportowe guru w atrybutach z  adidasów i gwizdka smętnie siedziało na ławce. Z tego samego powodu nie lubię planszówek, ani żadnych rzeczy które, powiedzmy, "każą" mi być cały czas w jednym miejscu. Ja lubię mieć swobodę, lubię mieć możliwość wyjścia. Tak samo męczy mnie i sprawia ogromny dyskomfort, kiedy w dużych skupiskach jestem ,,zastawiona” ludźmi z każdej strony, na przykład siedząc przy stole. Najgorsze jest to, że zwykle jestem "upychana" w jakieś najwęższe miejsca, bo przecież – ty jesteś chuda to się zmieścisz. Ilość ludzi i brak możliwości wyjścia kiedy chcę, okropnie mnie przytłacza i wtedy zwykle jestem najdziwniejsza.

Kiedy introwertyk poznaje ekstrawertyka, w dodatku się w nim zakochuje

Przez 6 lat naszego wspólnego życia, przez Kubę albo dzięki niemu, zdążyłam poznać chyba kilkaset osób. Właściwie nie wiem czy aż tyle, ale na pewno bardzo dużo i na pewno czuję się jakbym poznała ich właśnie tyle. Większość tych znajomości to takie typowe jednorazówki, zanim zdążyłam zapamiętać imię okazywało się, że już więcej tej osoby nie zobaczę. Pierwsze lata naszej znajomości, to było, ciągłe i nieprzerwane, poznawanie nowych osób. Poznawałam i poznawałam i to poznawanie naprawdę się nie kończyło. Przedstawiałam się po kilka razy, bo czasem traciłam rachubę, czy już się poznaliśmy czy nie. I kiedy myślałam, że już większość osób poznałam okazało się, że Kuba ma dużą rodzinę. To tak jakbym grała w jakąś grę i nagle wróciłabym na start. Szczerze mówiąc, do tego czasu o dużych rodzinach głównie słyszałam. Nie bardzo wiedziałam jak taka duża spokrewniona ze sobą społeczność wygląda w prawdziwym życiu. A jedyna duża rodzina, którą znałam była rodzina McCallisterów.

Łatwo nie jest, bo po 6 latach jeszcze wszystkich nie znam. Nauczyłam się jednak jednego, jeśli poznaje kogoś nowego, to zwykle jest to kuzyn. Kiedyś Kuba tłumaczył mi kto w jego rodzinie ma małego, ślicznego pieska z czarnymi oczkami. Kiedy miałam już totalną wodę z mózgu, Kuba rozpisał mi w końcu kilka pokoleń swojej rodziny, bo nie mogłam tego ogarnąć. Tym bardziej, że jestem na bakier z fachowym nazewnictwem członków rodziny. Czułam się wtedy jak ta laska z memów ze wzorami matematycznymi.

Wyobraźcie sobie teraz jak się czuję, kiedy dostajemy jakieś zaproszenie.

Ja – A kto tam będzie?

Kuba – Wszyscy

Kiedy wiem, że szykuje się jakieś wesele, komunia, czy cokolwiek w stylu "buzi, koperta" od razu czuję ucisk w żołądku. Czuję się wtedy taka ,,wystawiona” przed ludźmi, bez możliwości wyjścia, a ja muszę mieć taką możliwość. Tylko, że nie można czuć się źle w dużych skupiskach ludzi, tym bardziej jeśli to rodzina. Takie rzeczy nie mogą się nie podobać, nie można tego nie lubić, nie można też czuć się wtedy źle. Nie przepadam też za powitaniami i pożegnaniami. Mi wystarczy zbiorowe cześć albo dzień dobry, moim zdaniem nie trzeba się od razu dotykać. Uwielbiam też angielskie wyjścia, ale tego niestety nie wolno.

Jednak podsumowując te 6 lat mogę o sobie powiedzieć, że po części stałam się ,,wyuczonym” ekstrawertykiem, z kolei Kuba odrobinę przystopował z organizowaniem mi przeróżnych, społecznych atrakcji. Z ciekawostek, powiem Wam tylko tyle, że nawet będąc introwertykiem można mieć skłonność do słowotoków, którymi przebijam czasem niejednego ekstrawertyka. Tym bardziej, że przerywam nawet sama sobie. Tyle mam czasem do powiedzenia.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

barwy mojego życia

Wprowadzę Was dzisiaj w nowy wymiar seriali. Raczej nigdy nie będę pisać o poważnych serialach, bo co właściwie mogę o nich powiedzieć, skoro wszyscy oglądają teraz to samo. A nawet, gdyby coś jakimś cudem Was ominęło, to macie na ten temat 15 postów na blogach albo netflix sam powie wam, że musicie obejrzeć jakiś tam tytuł, bo wszyscy to oglądają i nie będziecie mieć o czym gadać ze znajomymi. A takie siedzenie w ciszy jest czasem niezręczne. Z kolei inne mniej znane, ale bardzo przeze mnie cenione, produkcje nie są dostępne absolutnie nigdzie, więc pozostaje mi pisać o tym. 

Z polskich seriali, które oglądałam jako dziecko, żadnego nie oglądam do teraz. Oglądałam Klan i tak jak Barwy szczęścia ludzie często oglądają ten serial tylko i wyłącznie dla jaj i wybuchowych dialogów, ale nie dotrwałam długo, bo ten serial mnie dołował. Już piosenka na początku – że życie jest nowelą raz przyjazną ale wrogą i takie tam kiepsko na mnie wpływało. Dlatego raczej nie, choć szkoda, bo słyszałam o nim dużo dobrego. Oglądałam też M jak miłość, ostatnio obejrzałam nawet ten kultowy fragment o komputerze. Muzyka, gra aktorska, doskonałe dialogi. Najlepsza rzecz na jaką można przeznaczyć 2 minuty swojego życia. Niestety w pewnym momencie odcięłam się od tej miłości, bo było mi jej aż nadto. Oglądałam również Plebanię, ale to dopiero był hardcore. Tracz -  obok Buki i dementorów, w życiu najbardziej bałam się chyba tylko jego. Jego wyraz twarzy był taki, że nie wiadomo, czy jest fajnie, czy zaraz cię zabije. Zdecydowanie nie na moje nerwy. 

Dlatego pewnego dnia sięgnęłam po coś lżejszego, po Barwy szczęścia. O fajnie - pomyślałam sobie - kto nie lubi szczęścia, tym bardziej barw, a jak barwy szczęścia to już w ogóle ekstra. Początek totalnie relaksujący, same szczęśliwe twarze, muzyczka taka pod nóżkę, w dodatku niedługi, więc nie szkoda czasu. Oglądam ten serial mniej więcej od początku, ale miałam niestety dosyć długie przerwy. Jednak od jakiegoś czasu moja regularność w tym oglądaniu jest naprawdę godna pozazdroszczenia, bo chyba do niczego oprócz pisania, nie podchodzę tak skrupulatnie. Przybliżę Wam teraz moje ulubione wątki.

spoiler alert

Na początek - jedna z pierwszych rodzin jaka pojawiła się w serialu. Specjalnie stworzyłam te kozackie grafiki, żebyście się mogli jakoś połapać, ale wierzcie mi, warto!





Na początku był Piotr Walawski i ten Piotr miał żonę – Martę. Pewnego dnia stwierdzili, że chcą mieć dzieci, ale niestety nie mogli. Potem on zdradził żonę i okazało się, że ta kochanka jest w ciąży. Okazało się również, że ta kochanka jest umierająca i że on będzie się musiał tym dzieciaczkiem zająć. No to Marta trochę zatarła rączki na to dziecko i je adoptowali ALE dziecko miało imię po kochance (hehe) – Ewelina – a potem okazało się, że Ewelina (senior) miała siostrę bliźniaczkę, z którą ten facet też miał romans. Potem miał ich multum, w końcu ożenił się z przyjaciółką swojej pierwszej żony, miał z nią też dwójke dzieci, a potem tradycyjnie ją zdradził, więc ona stwierdziła, że oskarży go o pedofilie, potem zamknęli ją w zakładzie psychiatrycznym. Potem zginęła jego pierwsza żona a potem jedno z dwójki dzieci (od tej w zakładzie psychiatrycznym). Koniec końców sam popełnił samobójstwo. I zawsze w tym momencie razi mnie tytuł serialu – myślę, że zgodzi się ze mną też Ewunia  (Ewelina 2 – ale była/zmarła żona nie chciała mówić do dziecka imieniem kochanki męża, w sumie zrozumiałe). No to tak, niby barwy szczęścia, a scenarzyści najpierw uśmiercili jej biologiczną matkę, potem tą drugą, trzecia była chora psychicznie. W dodatku zginęła jej siostra a ojciec popełnił samobójstwo. Masakra, no nie? Zastanawiam się czasami, czy taka rola dla małego dziecka nie jest zbyt obciążająca psychicznie.

Z tego Piotra, to był taki czarny charakter, bo nigdy nie można było przewidzieć co strzeli mu do głowy, kogo z kim zdradzi, czyje to będą dzieci i jaką będą miały matkę.

Kolejna postać to Kasia Górka, a za nią, ramię w ramię, jej mąż Łukasz.



Kasia Górka po wielu problemach z facetami postanowiła wykorzystać sztuczne zapłodnienie, żeby zostać matką. Potem jej były facet okazał się być umierający, więc stwierdziła, że nada temu dziecku jego imię – Ksawery. Cała Polska zastanawiała się wtedy czy to jego dziecko, serio. Potem on umarł, a dziecko zaczęło mieć problemy ze zdrowiem. Udało jej się wywalczyć numer telefonu do właściciela wykorzystanej spermy, żeby prosić go o pomoc. Łukasz - dawca -  w końcu się ugiął i stwierdził, że on to dziecko chce i Kasię też chce, więc się z nią ożenił. Okazało się jeszcze, że jest dziennikarzem i właściwie tej spermy, to on nie za bardzo chciał oddawać, ale pisał akurat o tym artykuł i mu kazali. Jakiś czas później okazało się, że znowu dzwonią do niego z tego banku z jakimś problemem. Przyszła do nich jakaś pani, która też wykorzystała jego spermę, była mega zadowolona i prosi o jeszcze trochę, bo chce mieć rodzeństwo dla swojej córki. On zapiera się, że nie i już, temat na chwilę cichnie. Potem okazuje się, że z tą laską pracuje jego żona i ona to dziecko poznaje - Paulinka - a potem Ksawery zaprzyjaźnia się z Paulinką. No i po jakimś czasie, honorowy Łukasz, na przekór żonie, pozwala Paulince mówić tato. Ksawery wkurzony, bo lubi Paulinkę, ale bez przesady, żeby od razu z nim mieszkała. Kasia jest nawet bardziej niż wkurzona i wyjeżdża bardzo daleko. Łukasz to taki trochę Rysiek z klanu. Tak w największym skrócie.

Lecimy dalej.



Dominika – była prostytutka i striptizerka. Prawie została żoną mega bogatego Sebastiana, ale jak to w życiu bywa, musiały zajść jakieś pewne komplikacje. Po zerwaniu z dawnym życiem postanowiła zostać przedsiębiorcą i zaczęła świadczyć usługi sprzątające. Tak trafiła do Klemensa (o Klemensie jeszcze potem Wam coś powiem, tak bardziej z prywatnego archiwum*), który czaił się na nią jak Fibi na piłeczkę. A ona, żeby zarobić trochę więcej postanowiła sprzątać, ale w bieliźnie. Na jej ślub przyszli nieproszeni goście – Klemens (kocham te zbiegi okoliczności), który przyszedł jako osoba towarzysząca siostry byłej żony faceta za którego wychodzi Dominika. A także jej były alfons, w którym nota bene, potem się zakochała, bo przestał pić i zrobił maturę z matmy. I zanim właściwie ktokolwiek miał do niej jakiekolwiek pretensje ona stwierdziła, że ten ślub pierdoli, idzie do domu i zaczęła pracować w barze.

THE END

Najlepsze w takim wspólnym oglądaniu z Kubą jest tłumaczenie mu tych wszystkich śmiesznych powiązań. To właśnie dzięki temu tak utrwaliłam sobie tę wiedzę i zobaczyłam te wszystkie smaczki jakie wrzucają do scenariusza eksperci od rozpisywania życia na kartkach.

* Jeśli chodzi o Klemensa, to pamiętam jak będąc jeszcze początkującą studentką wybrałyśmy się z koleżanką na melanż. I szłyśmy sobie po rynku, po tych kocich łbach w butach na wysokim obcasie i nagle Natalia mówi teatralnym szeptem - nie idźmy tędy. Ja się pytam - to jakiś twój były? - Nie, Klemens z barw szczęścia. Koniec końców udało nam się, nie zobaczył nas.

Źródła pozostałych zdjęć:

ksawerymartapiotrigaewuniakasiałukaszpaulinkaizadominikaklemenssebastianjacek przypadek

pauza


źródło zdjęcia

Ludzie czasem znajdują się w sytuacji, w której wcale nie chcieli się znaleźć i nie wiedzą nawet jak to się stało, że jednak się w niej znaleźli. Niestety czasem tak się dzieje. Jednego dnia życie toczy się normalny torem, a drugiego plącze się jak kilka metrów lampek choinkowych. W taki sposób, że nie wiadomo za co pociągnąć, żeby jakkolwiek poluźnić wszystkie, ciasno złączone, elementy.

                                      

 

Zakochałam się w tobie momentalnie, potrzebowałam kilku sekund, żeby dotarło do mnie, że sama znalazłam się właśnie w takiej sytuacji. Wcześniej myślałam, że to niemożliwe, ale uwierzcie mi – to się zdarza. Teraz cię kocham. Trzeba było od razu coś z tym zrobić, a nie czekać, aż wszystko rozejdzie się po kościach. Ucichnie i wsiąknie, w nadziei, że w końcu samo z siebie zupełnie zniknie. Trzeba było myśleć o tym wcześniej, prawda? Jednak problem tkwi w tym, że odkąd cię poznałam myślę tylko o tobie. Nie mam miejsca na nic innego.

Myślę tak nadgorliwie, że zastanawiam się o czym myślałam zanim cię poznałam i zupełnie nie mogę sobie tego przypomnieć. Wypełniasz całą moją głowę, wszystkie myśli, każdy dzień i każdą minutę. Czy można oszaleć z miłości? Nie wiem, ale na pewno można się tak czuć. To przytłaczające, smutne i ciężkie do zniesienia. Tym bardziej jeśli nie można z takim uczuciem nic zrobić i nikomu powiedzieć.

Kochanie cię to taki rodzaj zawieszenia życia. Pauza. Żyję tęsknotą za tobą i nie mogę jej zaspokoić. Cały czas czekam, ale bywają dni, kiedy dociera do mnie, że nie ma żadnej obietnicy. Wtedy jest naprawdę ciężko. To są dni kiedy czuję się jak ktoś pogrążony w żałobie, a potem, znów, żyję w zupełnym odrealnieniu, myśląc, że coś może się zmienić. Trwanie w czymś takim to pewien rodzaj masochizmu, taki haj, który nie opuszcza mnie od lat. To niezdrowe, bo nie mogę żyć ani bez ciebie ani z tobą. Czy to oznacza, że nie mogę żyć wcale?

Potem zachodzi słońce. Jest zupełnie szaro, choć czasem przejaśnia się. A ja wtedy idę w stronę tych promieni, kiedy uświadamiam sobie, że ta droga prowadzi donikąd. Jest ślepa. Zupełnie tak jak ja kiedy nią podążam. W oddali widzę ludzi, mówię do nich twoim imieniem.

 

dorosłość

 

źródło zdjęcia

Tak sobie myślę, jak to się stało, że jestem dorosła? Kiedy? Przecież wcale się tak nie czuje, tym bardziej ciężko jest mi powiedzieć o sobie – jestem dorosła.

Fakt, przydaje się to w niektórych sytuacjach, np. wtedy, gdy ktoś jest dla mnie niemiły, traktuje mnie z góry albo zarzuca zbędnymi uwagami czy nakazami. Wtedy wiem, że jestem duża i że nie można mnie tak traktować. Wiem też, że w odpowiedzi mogę użyć nie zawsze poprawnych słów i że proszę mówić do mnie proszę pani. Tylko w takich sytuacjach wykorzystuję swoją dorosłość.

Jednak na co dzień tak nie jest. Z dorosłości korzystam w sytuacjach koniecznych, nieprzyjemnych i skomplikowanych. Bo całe życie marzyłam, żeby ludzie zaczęli mnie traktować poważnie, a nie jak wyrośniętego dzieciaka. I żebym sama mogła wybierać kto jest dla mnie autorytetem i żebym nie musiała słuchać tych, którzy po prostu mówią, że nimi są.

Dorosłość przychodzi znienacka, zupełnie nagle. Jest trochę jak koniec weekendu albo lata. 

Jedni definiują esencję dorosłości przez pryzmat dobrego wykształcenia i pracy, inni mówią, że trzeba mieć masę kasy, a jeszcze inni męża i dzieci, najlepiej w dużych ilościach (ale męża jednego, poligamia jest wciąż nielegalna).

Mi najbardziej zależy na tym, żeby tą dorosłością się nie umordować. Żeby się nie unieszczęśliwić tymi wszystkimi nakazami i powinnościami. Żeby nie zatruć sobie życia powagą i ciągłym dostosowaniem. Że jeśli będę miała ochotę zrobić sobie tatuaż w star warsy i zjeść vibovit, to nikt mi nie powie, że nie wypada, że jestem dorosła i jedyne co mi wolno, to założyć rodzinę. Bo dorosłość może być fajna, ale tylko wtedy, kiedy nie zapomina się jak to jest być dzieckiem.

Dzieci myślą z mózgiem szeroko otwartym; dorastanie, jak zdążyłam zaobserwować, polega tylko na stopniowym zamykaniu go.

Jodi Picoult Bez mojej zgody

Nie dorastaj zbyt szybko, kochanie. Upływ czasu jest nieunikniony, ale jeśli zachowasz serce dziecka, nigdy się nie zestarzejesz.

Beth Hoffman Lato w Savannah



pięć ludzkich zachowań, które doprowadzają mnie do szału

 


Pięć ludzkich zachowań, które doprowadzają mnie do szału

1.     Używanie zwrotów bezosobowych albo co tam, w ogóle samych bezokoliczników.

Niektórzy uważają, że wypowiadane przez nich słowa mają wybitną wartość i nie kłopoczą się wcale, żeby nadać im formę grzecznościową albo chociaż pełnych zdań. Porozumiewanie się wyłącznie pojedynczymi słowami jest czymś co doprowadza mnie do szaleństwa. Komunikacji z użyciem wyłącznie samych bezokoliczników doświadczam najczęściej kiedy muszę zrobić badania krwi. Czekać, wejść, usiąść, zacisnąć, przyłożyć, trzymać. Serio, da się załatwić taką wizytę używając wyłącznie takich wyrazów. Wychodząc nigdy nie wiem czy ma mi być przykro, czy może mam docenić tę umiejętność. Chociaż sama nigdy nie podjęłam się takiego wyzwania, to coraz częściej myślę o tym, żeby jednak spróbować. Myślę tylko jak ten temat ugryźć, może – badania, krew, zrobić, pobrać, dać plaster – fajne?

PS Jeśli jesteście z Wrocławia i chcecie zrobić sobie badania krwi w miłej atmosferze (wiecie – dzień dobry, proszę usiąść, te sprawy, to polecam Wita Stwosza. Pani jest przemiła, raz dostałam nawet gratis pojemnik na mocz.)

2.     Dowalanie się o wszystko w internecie

Najczęściej można to zauważyć na różnego rodzaju grupach na facebooku. Czasem strach zadać jakiekolwiek pytanie, bo jakaś garstka osób może uznać, że im się to pytanie nie podoba. Wtedy zaczynają czepiać się dosłownie wszystkiego. A bo w góry nie można pójść w rozpuszczonych włosach albo, w drugą stronę, nie można mieć drogich butów, bo kiedyś takich nie było i ludzie żyli. Nigdy nie wiadomo co ktoś uzna za warte skrytykowania, więc osobiście unikam zadawania jakichkolwiek pytań. Choć i to nie gwarantuje ewentualnych nieprzyjemności. Raz zostałam nazwana kurwą nie pisząc absolutnie nic. Shit happens. Wszystko można powiedzieć w łagodny sposób, naprawdę.

3.     Sapanie na plecach

Wiecie, klasyczna sytuacja z kolejki w markecie. Pakujecie sobie spokojnie zakupy, odwracacie głowę, a dwa centymetry od was widzicie twarz kolejnego klienta. Wyraźnym posapywaniem usiłuje przyspieszyć wasze wyjście ze sklepu. Niektórzy wykorzystują do tego wózki sklepowe albo takie z dziećmi, żeby Was nimi popychać, sukcesywnie wypychając z marketu. Nie musi to być jednak sklepie, ludzki rzep może być naprawdę wszędzie.

4.     Głupie pytania

O tym pisałam tutaj. Klik

5.     Rozmowy eksperckie

Może nie mieliście okazji doświadczyć w swoim otoczeniu obecności samozwańczego człowieka – eksperta. Ja tak. I powiem Wam, że rozmowa z taką osobą to głównie słuchanie czemu nie macie racji. Najbardziej zastanawiające były dla mnie zwykle negacje moich osobistych doświadczeń albo tego jak się czuje i dlaczego powinnam się czuć inaczej. Nie ma sensu się kłócić, bo może to oznaczać kolejne diagnozy i lawinę słów, co nie jest ani przyjemne, ani potrzebne.

Bez tego wszystkiego świat byłby po prostu piękniejszy!

o czekaniu

 

źródło zdjęcia

Czekaliśmy i czekaliśmy. Wszyscy. Czy ten łapiduch nie wie, że od czekania ludziom
odbija szajba? Ludzie czekają przez całe życie. Czekają na lepsze czasy, czekają na śmierć.
Czekają w kolejce, żeby kupić papier toaletowy. Czekają w kolejce po pieniądze. A jak nie
mają szmalu, to czekają w jeszcze dłuższych kolejkach po zasiłek. Człowiek czeka, żeby
położyć się spać, i czeka, żeby się obudzić. Czeka, żeby się ożenić, i czeka, żeby się rozwieść. Czeka na deszcz, czeka, aż przestanie padać. Czeka na posiłek, a kiedy go zje, czeka na następny. Czeka w poczekalni u psychiatry razem z bandą pomyleńców i sam nie wie, czy jest jednym z nich.

Charles Bukowski Szmira

Czekanie i niepewność

Czekanie i niepewność bardzo często się ze sobą łączą. O ile czekanie może istnieć bez niepewności, o tyle niepewność bez czekania już nie. A szkoda. Jakby jedno z nich nie było wystarczająco bolesne i dokuczliwe. Gdybym jednak czekać nie musiała, za to znałabym swoją przyszłość od teraz do końca, też nie byłoby najlepiej. Znałabym na wylot swoje przyszłe porażki, a gdybym je znała żadnej z tych rzeczy, których rezultatów oczekuję, bym się nie podjęła. Bo po co. I wtedy życie przestałoby mieć sens.

Dlatego czekam. Czekam z domieszką irytującej niepewności. W głębi duszy wierzę, że się uda, choć jest to jedno z ważniejszych oczekiwań w moim życiu. Nie czekam jednak bezczynnie, bo uczę się w tym czasie pokory. Trwa to długo, za długo, mimo, że czekanie dopiero co się zaczęło. Jednak czekam. Zajmuję myśli, ręce, całą głowę i czas, żeby nie być tylko czekaniem.

I wtedy czuję się jakbym była w lunaparku, na ogromnej kolejce i akurat jest ten moment, kiedy kilkanaście metrów nad ziemią jest się twarzą do dołu. I nagle jeden pasek, który mnie trzyma zaczyna się odpruwać. Co będzie dalej? Wciąż jednak czekam.

 

 

czego zazdroszczę mężczyznom

źródło zdjęcia

Od jakiegoś czasu zbieram się, żeby napisać ten tekst. I wcale nie chodzi o to, że nie podoba mi się bycie kobietą, bo naprawdę lubię nią być, a mężczyzną byłabym raczej kiepskim. Kiedy zaczęłam myśleć o rzeczach, których zazdroszczę mężczyznom, moim pierwszym skojarzeniem była – ilość i wielkość kieszeni w spodniach i kurtkach. Facet w kieszeniach potrafi upchać to wszystko, co ja musiałabym rozparcelować na dwie siatki. Do mojej kieszeni zmieści się pół telefonu, a do męskiej – dokumenty, portfel, telefon, paczka fajek i czteropak. Dlatego o jedynym uczuciu, o którym można w tym wypadku mówić jest uczucie zazdrości.

Sikanie na stojąco Wiem, wiem, znów na mojego bloga wkrada się proza życia, ale muszę o tym napisać. Plenerowe sikanie, w przypadku kobiet, niesie za sobą wachlarz trudności do pokonania. Niestety nie mogę odejść na 1,5 metra od moich współtowarzyszy i wystawić tyłka na środku drogi. Ja muszę znaleźć dogodne miejsce, odpowiednio zalesione, kameralne i bez widowni. Czasem szukam go naprawdę długo, do tego stopnia, że zapominam skąd właściwie przybyłam. Potem muszę je sobie trochę wydeptać, żeby mnie nic nie gilgało, odpowiednio się rozluźnić i nie myśleć o potencjalnych robakach pode mną. Nogi drętwieją, trochę klnę patrząc z naprawdę bliska na własne buty (osikam czy nie) i mrówki. Na koniec koło mnie przejeżdża rowerzysta, który właśnie zdecydował się na offroad. A facet w takiej samej sytuacji po prostu podziwia piękno przyrody. Tu wiewióreczka przemyka po drzewie, tu motylek, oddech miarowy i spokojny. No zazdroszczę! A jak jesteśmy już przy temacie sikania, to nawet w normalnych, zabudowanych toaletach, to u mężczyzn nigdy nie ma kolejek.

Otwieranie piwa czymkolwiek, gdziekolwiek i w każdych warunkach. Nożem, mieczem, drugim piwem, zapalniczką, ławką. Kto by tak nie chciał? Niby zawsze mam przy kluczach breloczek/otwieracz, ale mimo to wolę zobaczyć taką widowiskową wersję otwierania piwa niż robić to sama.

Wygląd Kiedy ja mam ileś tam kosmetyków żeby zdołać ogarnąć wszystkie elementy wizualne mojej osoby, mężczyźni nie muszą robić właściwie nic specjalnego. Pójść do fryzjera, zrobić porządek z brodą i się umyć. A wiek nie jest żadną przeszkodą, myślę, że Harrison Ford coś o tym wie. Nawet jeśli jakiś facet nie wygląda super jako jurny młodzieniec, za parę lat może się okazać, że diament został oszlifowany.

Rozwiązywanie konfliktów i prostsze podejście do życia. Nie mówię, że mężczyźni są prości, bo jak dla mnie brzmi to okropnie negatywnie i takiego stwierdzenia nigdy by nie użyła. Chodzi mi bardziej o patrzenie na pewne sprawy z innej perspektywy. Czasem, kiedy muszę podjąć jakąś decyzję i po wielogodzinnej rozkminie wciąż nie wiem co zrobić pytam Kuby. A on, jednym zdaniem wywala wszystkie moje przemyślenia do kosza patrząc na to zupełnie inaczej. Z kolei moje wielogodzinne analizy często sprawdzają się, kiedy Kuba podczas podejmowania decyzji bierze pod uwagę tylko jedną zmienną, natomiast ja nieco więcej. Gdybyśmy jednak oboje pisali rozprawy np. o tym co na obiad, prawdopodobnie nie jedlibyśmy nic. Dlatego takie dopełnianie się jest jak najbardziej super. Natomiast rozwiązywanie konfliktów jest związane z tą samą filozofią co podejmowanie decyzji. Czasem fajnie byłoby po prostu dać sobie po mordzie, wyrzucić wszystko z siebie, a kolejnego dnia gadać już normalnie.

Konkluzja jest taka, że mężczyźni są naprawdę super, a świat bez nich byłby po prostu nudny. Nie wszyscy, to jasne, w każdej grupie są kretyni i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Zawsze jak moje koleżanki uganiały się za jakimiś podróbkami facetów typu – macho albo ja nie okazuję uczuć, bo one są tylko dla kobiet, serduszko mnie kuło. Bo ja znam naprawdę wielu fajnych i wartościowych facetów. Mimo to, bez ich fantazji i polotu bardzo by mi się w życiu nudziło. Późno dorastają – to fakt (ale tak, oczywiście wiem, że są wyjątki), ale moim zdaniem to nie jest duży problem. Ja, pomimo, że właściwie 24 godziny na dobę mam głowę gdzieś w innej rzeczywistości, jestem do bólu praktyczna. Mniej więcej do osiągnięcia pełnoletności nie widziałam najmniejszego sensu, żeby mieć chłopaka, bo w sumie po co mi jakiś smark, który chce robić głupoty, a koledzy są dla niego najważniejsi. I wcale nie mam im tego za złe, niech się wyszaleją, to potem będą spokojniejszymi ojcami i mężami bez świadomości, że ominęła ich jakaś dobra zabawa. Jednak mimo to, do tamtego czasu zawsze po analizie zysków i strat wychodziły mi dwa rozwiązania, gdybym szukała związku w czasach nastoletnich. Pierwsza – najbardziej prawdopodobna – że to nie przetrwa, a ja nie lubię inwestować w coś, ku czemu przesłanki wskazują na to, że się nie uda. Natomiast druga – że będziemy razem do końca życia. I szczerze nie wiem, która z nich przerażała mnie bardziej.

 


nowy rok nowa ja

 


Nie wiem dlaczego, ale początek roku (każdego roku) nigdy nie jest dla mnie specjalnie pobłażliwy. Od czterech lat pierwsze dni stycznia były jednym wielkim kacem, który kończył się zwykle w okolicach połowy pierwszego tygodnia. Tym bardziej jestem zdumiona, bo w tym roku nie obchodziłam sylwestra, a moje samopoczucie pozostało jednak takie samo jak w latach wcześniejszych. Przed 22 byłam już grzecznie w łóżeczku, żeby kolejnego dnia radośnie i energicznie wstać w okolicach piątej rano. I nawet bez sylwestrowego chlania, pierwszego dnia nowego roku czułam się jak wywłoka, jak kupa przylepiona do buta. I czuję się tak do teraz.

Nie wiem z czego to wynika. Czy w styczniu tęsknota za wiosną i latem jest na tyle duża, że nie mam siły zrobić absolutnie nic. Czy może problem tkwi po prostu we mnie. Dzisiaj Kuba zdobył Śnieżkę, w trudzie, pocie czoła i lodzie na brodzie. A co robiłam ja? Żyłam jak kawaler. Na śniadanie zjadłam resztki z przedwczorajszego obiadu i przez 6 godzin grałam w simsy. Spędziłam cały dzień w łóżku i niczego nie żałuje. Chociaż może powinnam zrobić sobie kilka maseczek, kąpiel w wannie z bąbelkami i zapalić co najmniej pięć świeczek. Mimo wszystko, przynajmniej w simsach życie mi się udaje. Perfekcyjny mąż, kariera zawodowa, dzieci mądre, a dom duży i przesiąknięty lansem i splendorem.

Nowy rok przeniosę sobie chyba na jutro. Właściwie poniedziałki są jak taki nowy rok tylko, że co tydzień. Może pora z takiego rozwiązania skorzystać?

INSTAGRAM

Copyright © Honorata Zepp