Start me up


To był bardzo gorący lipcowy poniedziałek. W lipcu zawsze jeździliśmy do Gdańska.

Równo rok temu widziałam Cię, Tato, ostatni raz.

Nie miałeś już siły na najprostsze czynności. Na rozmowę. Na nic. Myślałam, że to minie. Że po prostu wystarczy poczekać, aż poczujesz się lepiej. Bo przecież choroba zawsze powinna się skończyć wyzdrowieniem. Prawda? Fibi leżała z Tobą w łóżku, a Chivasa delikatnie głaskałeś dłonią.

Ósmego lipca jechaliśmy na oddział onkologiczny w szpitalu. Kuba specjalnie dla Ciebie włączył Rolling Stonsów - Start me up.

To, co nazwano oddziałem było w rzeczywistości czterema łóżkami. I o wiele większą liczbą pacjentów. A walka z rakiem to nie tylko walka osoby, która zmaga się z chorobą. To walka całej rodziny. Walka o diagnozę. O miejsce. O prawo do tego, by nie zniknąć po cichu. Walka o najdrobniejsze uśmierzenie olbrzymiego bólu.

Czytałam te wszystkie wielkie słowa pozamykane w krzywo zawieszonych antyramach:

"Ratować. Leczyć. Zawsze dawać nadzieję." 

"Polityka jakości."

"Szpital bez bólu”

"Szybka diagnoza onkologiczna", 

Książeczki leżące na szpitalnym korytarzu o godności pacjenta, pełne pustych fraz.

Do tej pory czuję mdłość i wściekłość.

Czekałam, patrząc na każdą kroplę, która spływa do Twojej żyły, w nadziei, że choć trochę poczujesz się lepiej. Na chemię nie było już szans. W rękach trzymałam te wszystkie kartki i czytałam o Tobie:

"nowotwór złośliwy"

"przerzuty"

"brak postępu leczenia"

"nie rokuje" 

Poczułam jak pulsuje mi głowa.

Wcześniej próbowałam te słowa odepchnąć. Teraz same pakowały się do mojej głowy. Nie chciałam płakać, Nie chciałam skupiać się na swoim bólu - Twój był dla mnie ważniejszy. Chciałam być tak silna jak mama.  

Pięć lat czekania na pomoc.

Wydawałoby się, że humanitarne podejście do człowieka w XXI wieku to chociaż uśmierzenie niewyobrażalnego bólu. Na decyzję o kroplówce z morfiną trzeba było czekać miesiąc. Nie miałeś tyle czasu. Dostałeś nimesil - ten sam, który dostałam od ginekologa na bóle miesiączkowe. Aż zrobiło mi się wstyd, że go brałam.

Mówiłeś, że umierasz. Nie umiałam brać tych słów na poważnie.

Wychodząc poprosiłam mamę o płytę z Twoim rezonansem Chciałam zawieźć ją do Warszawy, żeby ktoś wreszcie postawił diagnozę, na którą czekaliśmy już tyle lat. Mama powiedziała:

- Nie trzeba. Zostaw.

Zaufałam. Nie pytałam dlaczego.

Żegnając się z Tobą powiedziałam, że przyjadę w sobotę. Delikatnie pocałowałam Twoją rękę, wiedząc, że każdy dotyk boli. Ale musiałam.

Jechałam do Wrocławia z Twoim przyjacielem, też grał na kontrabasie tak jak Ty. 

Mówił:

– A co jeśli Jezus dopiero przyjdzie na ten świat 

- A co jeśli to ja jestem Jezusem? 

Mówił, że wziął na siebie wszystkie grzechy diabła i wtedy zaczęły dziać się w jego życiu dziwne rzeczy. Tato, skąd Ty ich bierzesz?

Mało rzeczy w życiu mnie już dziwi.

W domu poszliśmy na spacer nad rzekę. Nie umiałam usiedzieć w domu. Modliłam się o to, żeby wziąć na siebie cały ten ból, żebyś Ty już nie cierpiał. Z tą myślą zasnęłam. 

Przed 23 Kuba odebrał telefon od mojej mamy

Tata zmarł.

Mój świat się zatrzymał, zaczęłam wyć i nie mogłam się uspokoić. Poszłam do drugiego pokoju, bo nie mogłam złapać oddechu. Poczułam ekstremalne zimno w całym swoim wnętrzu jakby ktoś wyssał ze mnie duszę. 

Potem wszystko się zmieniło. Miałam wrażenie jakby moja prośba została wysłuchana, ale zupełnie inaczej niż sobie tego życzyłam.

Happy sadness my dear

 


Happy sadness my dear

Rzeczywistość jest kreowana. Jest jak hologram, który wytwarza każda istota. Każdy ma swój hologram, swoją rzeczywistość, swoje uniwersum i swoje racje. Wszystko, powoli, a potem coraz szybciej, wywraca się na drugą stronę, a ja desperacko macham rękami, żeby w tym nie utonąć. Z całych sił staram się unosić na powierzchni.

Próbuję się z tego wydostać.

Oswajam się, głaszczę po głowie i prawię komplementy. Jestem dla siebie dobra. A potem znowu mijają lata. Mam wrażenie, że życie przecieka mi przez palce, że jestem w jakiejś pułapce, że żyje od marca do października a potem staję się niedźwiedziem czekającym, aż sen zabierze mnie gdzieś i wybudzi dopiero na wiosnę. Są nawet takie horrory albo dramaty egzystencjalne kiedy jeden dzień odtwarza się w bolesną nieskończoność, a ty każdego dnia boisz się otworzyć oczy i wstać z łóżka.

Boże, czemu ja sobie to robię?

Dlaczego wypełnia mnie taka ogromna pustka, której nie potrafię niczym wypełnić? Czemu wciąż czegoś szukam? I czego ja właściwie szukam? Szukam sprawcy w morderstwie i nie mam żadnych dowodów. Żadnych poszlak. Nic. Głuchą nicość.

Cyklicznie odtwarzam pewien schemat i nie umiem go zatrzymać. Wszystko dzieje się jak na karuzeli a ja nie mogę z niej wysiąść nie robiąc sobie przy tym żadnej krzywdy. Jestem zgubiona i rozgoryczona z tęsknoty. 

Tylko za czym?

Bezustannie szukam. Szukam wśród dźwięków i zapachów i żaden nie jest tym czego potrzebuję. To jak z słuchaniem wielu piosenek, aż ta jedna jedyna zachwyci cię już od samego początku, tak że czujesz to od stóp do głów każdym zmysłem, każdym nerwem, całym ciałem. Ja nigdy tego nie czułam. A kiedy czułam i tak szybko okazywało się, że to nie to. To po prostu złudzenie.

Jestem jak okręt bez portu i kapitanem, który ogląda właśnie tutorial na youtube jak nim być. Sztorm porywa mi czapkę, mam sól w ustach. Klasyk. Jest jednym słowem nieszczególnie. Postanawiam wyskoczyć, być dla siebie zarówno okrętem jak i kapitanem. Najlepiej samą duszą, bezcielesnym bytem, myślą. Będę się unosić. Jestem teraz głową w chmurach. Znów piorę czerwone z białym i zachowuję się dla siebie dość typowo. Nieodpowiednio i niezgodnie z oczekiwaniami.

Czekam.

Sinusoida, fala, cykliczność. Odpływ, przypływ, obecność. Ciągłe poszukiwania.

Happy sadness my Dear

 

 


zawsze zasypiam z pilotem


 źródło zdjęcia

Strasznie mi się podobasz. Naprawdę. Mówię to zupełnie szczerze. Lubię nawet twoje włosy przyklejone do czoła i wszystkie asymetrie, z których się składasz. Nie powiem ci tego, bo to bez sensu. Narobiłabym tylko zbędnego zamieszania. Popsułabym swoje życie, a twoje doszczętnie zmarnowała. Nim na dobre się zaczęło.

,,Zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia. Zakochałam się zanim na dobre zaczęła się jesień. Zanim liście zupełnie zżółkły i spadły z drzew. Zanim zrobiło się chłodno. Kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłam od razu wiedziałam, że będzie bolało”.

Teraz liście kwitną, wszystko rośnie, ale tak naprawdę nie zmieniło się nic. Czasami sobie trochę odpuszczam, pozwalam odetchnąć, wziąć głębszy oddech. Udaję, że odpoczywam i zupełnie nie reaguje na twoje imię. Ale nie ma tak łatwo. Nie mogę udawać, że cię nie ma. Nie chcę tego robić, nawet bym nie potrafiła.

Jesteś męską wersją mnie. To jest najgorsze, bo z nikim się tak nie zgadzam jak z tobą. Nie musimy nic mówić, wystarczy spojrzenie i tak wiemy o co chodzi. Fajnie jest się zakochać. Zwłaszcza na początku, kiedy łudzisz się, że nie zrobisz sobie krzywdy. Że możesz się wspinać bardzo wysoko i na pewno nie spadniesz, bo przecież dobrze się trzymasz.

Najgorsze jest to, że uzależniłam mój dobry humor od ciebie. Bez ciebie po prostu jest mi źle. Chcę krzyknąć, że chcę cię tu i teraz. Koło mnie natychmiast. Zamiast tego milczę, w spokoju czekam na wolno spływającą łzę. Zawsze z lewego oka. I po prostu oglądam Barwy Szczęścia. Potem zasypiam z pilotem. W ręku. 

padało


Chodź. Pójdziemy nad rzekę, zobaczymy jak wylęgają się komary. Otworzysz piwo czymkolwiek, a ja będę obserwowała tor lotu kapsla. 

Jesteśmy. Łapiesz mnie trochę za rękę, a trochę nie.

Patrzę na niebo. Z jednej strony groźne jak pani od geografii, z drugiej łagodne jak ty, kiedy próbujesz mnie przeprosić. Zaczęło padać. Przestaliśmy mieć temat do rozmowy. Nie mogliśmy już dłużej gdybać o pogodzie. Była oczywista. Poszedłeś do domu, bo zrobiło ci się zimno, ja zostałam. Mi było wszystko jedno. Ogarnęła mnie przyjemna obojętność. Mogę iść albo zostać, kochać cię albo nie. Jakby to było zupełnie bez różnicy.

Wciąż padało, mokłam z godnością. Nie patrzyłam pod nogi, nie biegłam, nie zastanawiałam się jak wyglądają moje włosy. Szłam z podniesioną głową, niespiesznie, bez celu. Mimo to  starałam się sprawiać pozory jakby ten cel jednak istniał.

Kierowca wjechał w dużą kałużę, widziałam go kątem oka. Nie odwróciłam się w jego stronę, ani w przeciwną, żeby uniknąć upokorzenia. Pokornie czekałam, aż pokaźna ilość brunatnej wody spadnie prosto na mnie. I co z tego?

Tak było z każdym kolejnym problemem. W pewnym momencie jest to naprawdę bardzo bez różnicy ile się ich jeszcze wydarzy. Zaczynają odbijać się ode mnie jak od tarczy, potem zamieniają się w piasek, wreszcie wyrzucam je do śmieci. Stałam się nigdy nie odnalezionym Avengersem. Takim, który trochę wagarował, ale i tak był całkiem niezły. W końcu jest mi trochę wygodniej.

Mogę słuchać weselszej muzyki. Zaczynam czuć różnicę między tym kiedy ją słyszę od tego kiedy nie. Dawno tego nie było.

Dobrze sypiam, potrafię bez trudu wstać wcześniej, nie mam ciarek na plecach, kiedy budzę się rano. Sama robię sobie kawę. Odpowiadam co u mnie słychać. Jestem grzeczna i wygadana. Mimo wszystko niezbyt nachalna.

Kolejnego dnia zrobiło się ciepło i zielono. Wszystko zakwitło, wszędzie było życie.

Kilka ostatnich nocy


źródło zdjęcia

Ostatnio śnią mi się sny, codziennie. Naprawdę dużo snów. Usprawiedliwiam nimi swoje niewyspanie. Bo kiedy mam odpocząć skoro w nocy nie mogę?

Są bardzo realistyczne. To tęsknotą za tym co było i obawa przed tym, co będzie. Trochę lęków, nic specjalnego. Codzienność. W moich snach nie ma wstydu ani bólu, wszystkie emocje są matowe, jakby za mgłą. Dopiero gdy się budzę nabierają głębi. Wtedy są naprawdę ostre, można się nimi skaleczyć. Marnuję czas na myślenie o tym co znaczą, a nie znaczą nic. Są absurdalną wersją tego o czym myślę w dzień. Potem o tym o czym myślałam w ciągu dnia śnię, żeby znów w dzień, myśleć o tym co działo się w nocy. Tragikomiczne.

Nie doprowadzam niczego do końca, nas też nie doprowadziłam i dobrze. Myślę, że super, naprawdę fajnie, że tak się stało. Szturcham się w myślach w ramię i mówię – well done, naprawdę super się spisałaś, tak trzymaj. Przynajmniej się nie znienawidzimy. Zawsze coś będzie mogło się stać, ale się nie stanie. Nie lubię doprowadzać spraw do końca albo nawet nie potrafię. Albo w ogóle tego nie umiem i po prostu wmawiam sobie, że mi się to podoba. Pewne sprawy ciężko doprecyzować zwłaszcza jak jest się w dwóch miejscach na raz. Wtedy niełatwo o koncentrację. A ja jestem trochę u mnie, a trochę u ciebie. Dotykam trochę twoich włosów, a trochę ogona mojego kota. Nie wiem nawet jak to jest nie czuć tęsknoty.

Tęsknie, stoję tyłem do życia, do tego co będzie. Nie zerkam w przyszłość, nie lubię podglądać. Stoję gdzieś na granicy, a ręce wyciągam zawsze po to co było albo czego już nigdy nie będzie. Kiedy przez pomyłkę odwrócę się w drugą stronę zamykam oczy, chowam się jak roślina. Działam na oślep. Boję się nadać życiu kształt. Delikatnie strugam, nie chcę zobowiązań.

Połowa tego co robię nie pasuje do tej drugiej połowy. Układam puzzle z trzech różnych zestawów na jednym stole i wciąż jestem zdziwiona, że mi nie wychodzi. Tak samo robię w życiu. Chcę trochę tego i trochę tamtego, ale nie wszystko. Tak tylko na spróbowanie, bo może mi się nie spodobać. Działam asekuracyjnie.

Dostrzegam, że coś mi umknęło, coś przegapiłam, ale nie mogę ustalić co to takiego. Nie pamiętam kiedy ostatnim razem śmiałam się głośno i szczerze, że przestawałam czuć ten ciężar, który cały czas w sobie nosze. Jakby były mnie dwie części i ta jedna już zawsze będzie smutna. Wszyscy mówią – nie oglądaj się za siebie, ale ja taka jestem. Jak ktoś mi powie, żebym czegoś nie robiła, to nie mogę się powstrzymać. Robię to od razu, nawet się nie zastanawiam. Po instynkcie nie ma śladu już od kilku pokoleń. Działam po omacku i zawsze nadgorliwie. Niesłusznie i niepotrzebnie. 

 

 

 

co mam powiedzieć?

 

źródło zdjęcia

Budzę się, niechętnie otwieram oczy, rzadziej się przeciągam.  Najważniejsze to oswoić swój strach, wsłuchać się w siebie, pozbyć się oczekiwań. 

Każdy dzień jest trochę dniem świra, a trochę świstaka. Dni stają się przewidywalne, mało mnie zaskakuję, a jeśli tak się dzieje, to zmiana okazuje się być niekorzystna. Taki czas.

Podnoszę się, maluję twarz, zaczynam wyglądać na zadowoloną. Szukam promieni słońca, jaskrawych kolorów i ciepła. Powodów, by zdobyć się na uśmiech, od jesieni chodzę zmarznięta. Patrzę głównie pod nogi, jestem wiecznie zdziwiona. Że środa, że marzec, że jest już ciemno, że moje oczy są zawsze zielone. Staram się przynieść korzyść, idę odebrać pocztę. Staję w długiej kolejce, wszyscy wyglądamy tak samo. Dresowe spodnie, pikowana kurtka, adidasy, czapka. Jak osiedlowi szturmowcy uwikłani w prozę dnia codziennego. Raczej nie wprowadzimy nowego ładu, nie wpłyniemy też na aktualny. Brakuje nam porządnych blasterów. Może jutro.

jak tworzę teksty

 

źródło zdjęcia

Ostatnio wpadłam na pomysł, żeby napisać tekst o tym jak powstają moje teksty. Trochę taka tekstocepcja. A wpadłam na ten pomysł wtedy, kiedy przez dobre 20 minut tłumaczyłam Kubie co ja właściwie robię i dlaczego nie można się odzywać. Kuba oczywiście nie prosił o tę opowieść podobnie jak Wy dlatego zanim zdążycie zapytać ja już biegnę z odpowiedzią.

Nie wiem jak Was, ale mnie zawsze zastanawiało w jakich sytuacjach powstają czyjeś teksty. Jakie nawyki mają pisarze, co ich inspiruje, co przeszkadza i jakie sytuacje sprzyjają pisaniu. Przez długi czas nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że sposobów na pisanie jest prawdopodobnie równie dużo co ludzi, którzy piszą.

__________________________

 

Nie wiem jak to jest, ale kiedy czuje się źle pisanie przychodzi mi z podejrzaną łatwością. I nie mam na myśli smutku, choć wtedy rzeczywiście jest łatwiej. Chodzi mi o wszelkie stany chorobowe, w tym, uwaga, uwaga – o kaca. Kiedy jest mi źle i niedobrze, wszystko mnie boli i jedyne co mogę robić to leżeć, wtedy piszę. W dodatku jestem szczerze zadowolona z tego, co z takich, pisanych w cierpieniu, zdań wychodzi. Dziwne, prawda? Najważniejsze są jednak notatki. Notuję wszystko co przyjdzie mi do głowy i zupełnie nie przejmuję się porą dnia czy nocy. Każda myśl jest ważna, bo wokół niej można zapleść kolejne i tak powstaje tekst. 

Kiedyś w pisaniu pomagała mi muzyka. To przez melodię wyobrażałam sobie daną sytuacje i moich bohaterów, co naprawdę bardzo mi pomagało. Teraz muszę mieć ciszę, niczego już przy muzyce nie napiszę. Dzięki niej mogę jedynie postarać się wprawić w jakiś, pożądany przeze mnie nastrój, taki, w jakim będzie mój tekst. Czasem nawet szum komputera mi przeszkadza albo stukot klawiszy kiedy zapisuję myśli. Jednak w sytuacjach, kiedy w mojej głowie panuje ich zdecydowana nadwyżka, kiedy każdą z nich uważam za cenną, wtedy udaje mi się odizolować od tego co mnie otacza i zapisać wszystko, choćby nie wiem co. Jednak jak we wszystkim bywają wyjątki. Wtedy nie jest dobrze, bo taka utracona myśl nigdy do mnie nie wróciła. A tę utraconą zawsze uważam za najcenniejszą.

Najbardziej lubię wymyślać historie. Mogłabym o nich opowiadać.

To nie jest zlepek losowych, ładnie brzmiących słów. Każde z nich jest użyte po coś. Mam to przed oczami, żyje tym, jestem częścią historii, wszystko co zapisuję mnie spotyka. Czasem wystarczy, że zamknę oczy. Muszę tę historie widzieć, przeżywać ją. Zamykam oczy i jestem moimi bohaterami, wiem co czują. A przez to, wiem też co mogą zrobić i powiedzieć. To ekscytujące. Wiem nawet w jaki sposób powinno się te historie czytać, jaki ton powinien mieć przybrać wtedy Twój głos.

Zawsze chciałam pisać, w taki sposób, jakbym od początku do końca potrząsała moim czytelnikiem i krzyczała, żeby poczuł to co ja. Żeby się tym zachłysnął, żeby stworzyć własną definicję współodczuwania. Kiedyś dojdę do takiej wprawy, że czytana wieczorami będę powodować bezsenność. Taki właśnie mam plan. Nie lubię pisać mdło, choć każdy miewa czasem gorsze teksty. Chcę, żeby mój czytelnik po przeczytaniu tekstu pomyślał o nim przez chwile. Wrzucił na luz, stanął w miejscu. To jedyna forma zapłaty jaką mogę dostać, a przy okazji najlepsza. Między innymi dlatego nie wyjaśniam moich tekstów do końca, tak jak brzmią one w mojej głowie. Zostawiam niedopowiedzenia, po to, by mój czytelnik mógł interpretować to jak chce, żeby dzięki tej możliwości mógł jak najbardziej dostosować daną historię do siebie.

Kiedyś czekałam na impuls, moment, kiedy wena po prostu spadnie na mnie jak grom z jasnego nieba a ja, jak prawdziwy wybraniec po prostu to zapiszę i poczekam aż spadnie na mnie chwała. Teraz wiem, że to owszem działa, ale nie zawsze i zbyt rzadko, żeby móc oprzeć na tym całe pisanie. Smutek z kolei bywa ryzykowny, potrafię go sobie wyobrazić nawet, gdy jestem najszczęśliwsza. Wtedy pisze się naprawdę dobrze. Choć to ryzykowne, bo można się w nim zagrzebać po uszy. Ale zawsze potem przychodzi Kuba i słyszę – czy mamy coś do jedzenia? - a nie mamy i zajmuję się po prostu czymś innym. Wtedy wiem, że ja tych problemów, o których pisałam jednak nie mam, ale mam po prostu inne. Przez chwilę błądzę gdzieś indziej. Zawsze jednak wracam.





INSTAGRAM

Copyright © Honorata Zepp